Feminizm po męsku

(Polemika z J.A. McCarroll)

Przeczytałem w Codzienniku dwa teksty nt. doli i niedoli męskiego feminizmu i postanowiłem dodać od siebie dwa grosze. J.A. McCarroll w swoim tekście “Język męskiego feminizmu” pisze, że pobłażamy facetom feministom ciesząc się, że byli na tyle łaskawi, aby nie używać swojej przewagi fizycznej w budowaniu relacji i pozycji społecznej. Tym samym, utrwalamy wzorzec uprzywilejowanego samca, który łaskawie raczył nie stłuc baby, ani nie ubliżyć gejowi. 

McCarroll pisze: “[…]poprzeczka dla męskich sojuszników feminizmu jest ustawiona okrutnie nisko. W porównaniu do poświęceń i aktów odwagi w codziennej walce kobiet czy społeczności LGBTQ, wobec których oczekuje się, że osiągną coś w kwestii równości i sprawiedliwości, od mężczyzn wymaga się zwyczajnie, aby nie kupowali ludzi, nie wykorzystywali ich fizycznie, czy nie gwałcili. Fakt, że jest to brane za postęp, pokazuje jak wiele jest jeszcze do zrobienia[…]” i ma racje. Z drugiej strony, McCarroll w zasadzie skupia się na sile mężczyzny, a nie każdy facet jest osiłkiem i pewnym siebie sukinsynem. Znam wielu mężczyzn, którzy z trudem wpisują się w tradycyjny model “prawdziwego mężczyzny”. Co więcej, część z nich jest feministami i nie robią z tego żadnego halo. 

Faktem jest, że przez ostatnie tysiąclecia, mężczyzna był symbolem opresji kobiet i wszystkich słabszych, których mógł sobie łatwo podporządkować wykorzystując do tego przewagę fizyczną. Zatem, nieprzyzwyczajeni i nieprzyzwyczajone do wizerunku faceta zabiegającego o prawa kobiet i mniejszości, stającego ramię w ramię z kobietami walczącymi o prawa reprodukcyjne i równość, wydaje nam się, że na naszych oczach dokonuje się cud. Tym “cudem” jest tzw “feminista”. Dzięki temu, że taka postawa wśród mężczyzn nie jest popularna (chociaż ostatnio coraz bardziej jest), łatwo jest nam feministę wyłowić z tłumu i oklaskiwać. Nie dlatego, że chcemy utrzeć nosa feminstkom, ale docenić przemianę społeczną. 

Zmieniają się wzorce płciowe, role społeczne, trendy kulturowe. W dyskursie publicznym, coraz częściej pojawiają się słowa klucze jak: “gender”, “tożsamość płciowa”, “nowy mężczyzna”, “queer”, “trans”. Pojawiają się w różnych kontekstach, nie zawsze pozytywnych, ale są częścią debaty publicznej. Są tematami w prywatnych rozmowach, konferencjach, pogawędkach, wystąpieniach, seminariach etc. Mimo to, zagadnienie zmieniających się wzorców płciowych nadal jest świeże i cały czas facet na babskiej barykadzie jest zjawiskiem. I być może ciągle jeszcze na tyle unikatowym, że każdy przejaw męskiej solidarności z kobiecymi ruchami witamy z przesadnym entuzjazmem. Tak, jak byśmy chciały i chcieli nacieszyć się tym faktem jak najdłużej się da. Jak by ta nieadekwatna radość miała zmotywować i zachęcić kolejnych mężczyzn do wstąpienia w szeregi feministów. Cholera wie, kiedy znowu jakiś facet dumnie poniesie sztandar z wymalowaną na nim cipką. 

Oczywiście, niesie to ze sobą zagrożenia i nadzieje. Te pierwsze, że feminiści nie będą potrafić zdystansować się do swojej postawy zawłaszczając dorobek tysięcy kobiet ciężko pracujących przez stulecia na dzisiejsze zdobycze cywilizacyjne. Kolejna kobieta czy dziewczyna nazywająca siebie feministką nie zrobi takiego wrażenia jak koleś, który będzie piał o swoim feminizmie. Podobnie, jak nie robi już wrażenia news o nowo powstałej restauracji w mieście, chyba że jest to restauracja wegańska. Wynika to z utrzymującej się przez długi czas zachwianej proporcji. Jeśli rodzimy i wychowujemy się w autorytarnym systemie, w którym niewiele nam wolno ponad wysławianie wodza, to każdy przejaw wolności wywołuje w nas euforię. Kolejny urzędnik państwowy na straży opresji jest dla nas przezroczysty, ale kolejny buntownik wypełnia nasze serca nadzieją na zmianę. 

Nadzieja jest drugą stroną medalu. Potrzebujemy więcej mężczyzn działających na rzecz równości i solidaryzujących się z dążeniami kobiet i mniejszości na rzecz przeciwdziałania przemocy i dyskryminacji. Nie musimy nazywać się “feministami” stając w szranki z patriarchatem, kapitalizmem, czy opresyjnymi – kulturą i obyczajem. Wystarczy, że będąc mężczyznami, pokazujemy naszą niezgodę na nierówne traktowanie kobiet, na mowę nienawiści wobec osób LGBTQ, na przemoc wobec słabszych, czy na uprzedzenia dyktowane tradycją. Wystarczy, że nie będziemy zapominać o dorobku kobiet i wysiłku setek organizacji kobiecych, dzięki którym żyjemy w demokratycznej rzeczywistości.

Noah Berlatzky z “The Atlantic”, przywołany w tekście Jake’a Flanagina “Czy mężczyzna może być feministą?” stwierdza: “[…]marzenia o mężczyznach ratujących kobiety to zwyczajnie kolejna forma mizoginii – co, szczególnie w tym przypadku, okazuje się krokiem w tył. Mizoginia więzi każdego. Kiedy nazywam się feministą, nie robię tego z myślą o ratowaniu kobiet. Robię to bo, moim zdaniem, dla mężczyzn ważne jest zauważenie, że oni sami nie będą wolni dopóty, dopóki wolne nie będą kobiety”. Jeśli uwaga skierowana na mężczyzn-feministów ma przynieść upragnioną wolność kobietom i mężczyznom, daję jej zielone światło. Jednocześnie uprzedzam panowie, że wywyższanie się z tytułu bycia “feministą”, nie przyniesie nic dobrego. Nie zapominajmy, że w tej grze stawką nie jest nasz prywatny interes, ale wolność i równość ludzi.

Dziennik feministy. Reportaż z życia. Część II

No i stało się. Po napisaniu krytycznego tekstu okraszonego słowami feminizm, patriarchat, seksizm, zawrzało w konserwatywnych komentarzach. Zabolało prawicowych apologetów „swojego-miejsca-krowy-w-oborze”, że oto kolejny z rodu z ptaszkiem w herbie kala męskie gniazdo i wbija nóż w plecy swoim naturalnym, biologicznym pobratymcom.

pierwsza połowa maja

Zaczęła się żonglerka co lepszymi epitetami. Chcecie wiedzieć, czego się dowiedziałem? Że jestem palant, imbecyl, debil, kretyn, naćpany, lewacka ciota itd. itp. Nic szczególnego. Wertowałem te komentarze w te i nazad w poszukiwaniu jakiejś oryginalnej treści, błyskotliwego wypunktowania czy przenikliwej analizy, ale tu nic. Wielkie NIC rozmiaru palmy na Jerozolimskich. Palant to zespołowa gra na punkty z użyciem drewnianego kija i gumowej piłeczki. Imbecyl i debil to jednostki chorobowe opisujące upośledzenie umysłowe. Kretyn to osoba dotknięta wrodzonym zespołem niedoboru jodu. Żadnej z tych rzeczy nie mam stwierdzonej. Łącznie z palantem. Poziom jodu – w normie. Jeszcze lewacka ciota, ale w żaden sposób mi to nie ubliża. Bo owszem i lewacka, ale po pierwsze nie ciota, a po drugie, jeśli nawet, to co? Znam wiele ciot, z którymi się koleguję. Bardzo miłe osoby. Dlaczego porównanie do nich miało by mnie obrazić? To mniej więcej tak, jakbym jednemu z tych konserwatywno-narodowych krzykaczy chciał ubliżyć wyzywając go od żony, matki albo kolegi. Trzyma się to kupy? Ni cholery.

połowa maja

Czytam kolejne komentarze, tym razem nie na fejsbuku, ale na blogu. Blask wiekopomnej wiedzy i uniwersalnej mądrości, jaki z nich bije, nie pozwala mi doczytać do końca. Oślepiony osuwam się w otchłań marności. Jeden z czytelników wysyła mnie do Pakistanu, żebym tam krzewił swoje mądrości feministyczne. Że coś musiało mi się pomieszać, bo tu przecież wolna Polska, parytety i jego znajoma na stanowisku kierowniczym w kwiaciarni. Czyli można? Można! Wszystkie te brednie, jakie się wypisuje o nierównych płacach i pracach, to wyssane z palca banialuki zdesperowanych feministek, bo nie mogą żadnego faceta znaleźć. A żebym to raz słyszał, że znajoma pana Józka ma przecież swoją firmę, a koleżanka pana Waldka jest szefową w obuwniczym i żyje jak panisko. Codziennie w innych butach chodzi. Tak jej się powodzi! Niejeden chłop spogląda z zawiścią na koleżankę pana Waldka, jak se w życiu poradziła. A nic nie miała. Parę pończoch i futerko z lisa. Futerko sprzedała i kupiła pierwszą parę butów. A dalej już jakoś poszło. Do cholery! Żyjemy w kraju, gdzie kobieta nie ma prawa decydować o swoim ciele, bo żeby dokonać aborcji, musi to zrobić w podziemiu, narażając swoje życie, albo wyjechać za granicę, gdzie nie będzie traktowana jak krowa rozpłodowa, tylko jak człowiek. To ma być postępowa Polska? Kraj, w którym nie dość, że nad decyzją kobiety czuwa urzędnicza przyzwoitka, to kolejnego kopniaka sprzeda jej służba zdrowia. W obliczu możliwości skorzystania z prawa do usunięcia ciąży, kobieta zdana jest na łaskę i niełaskę jakiegoś nawiedzonego doktorka, który trzyma rączki pod kołderką klauzuli sumienia, a kącikiem ust sączy mu się strużka błękitno-żółtej moralności.

druga połowa maja

Czytam dalej księgę komentarzy. Ktoś mi zarzuca, że wypisuję brednie, bo żadne prawa reprodukcyjne kobiet nie są zagrożone. Pojawia się pytanie retoryczne, “czy ktoś zabrania im [kobietom] się pieprzyć po kątach”? No nie. Uf, ulżyło mi, czyli z prawami reprodukcyjnymi wszystko OK! Ludzie, coż to za wielkoduszny kraj, w którym pozwala się babom puszczać na lewo i prawo! A tym jeszcze mało! Ale żarty na bok. Niestety żyjemy w państwie, w którym dominuje przekonanie, że in vitro to “zamach na życie”. Niemoralny akt oddzielający prokreację od aktu małżeńskiego. A na poparcie tych tez niech świadczy życie i twórczość papieża Polaka – Jana Pawła II. Tylko co z kobietami, parami, które są niepłodne? Niech gniją w smutku z wiecznym wyrzutem sumienia? Tutaj nawet fiolka z papieską krwią nie pomoże. A co z osobami, które nie mogą mieć dzieci i są niewierzące? Co z samotnymi matkami? Od kiedy moralność katolicka ma decydować o moich aktach prokreacji? Nie zgadzam się na to. I dalej. Środowiska skrajnie katolickie na ulicy i w parlamencie lobbują za zakazem antykoncepcji, chcąc utrudnić do niej dostęp. Czy to nie jest zamach na prawa reprodukcyjne? Jest. Nie chcesz stosować in vitr, ani antykoncepcji? W porządku, twój wybór. Ale nie odbieraj mi prawa do decydowania za samego (i samą) siebie.

początek czerwca

Wszyscy już praktycznie zapomnieli o moim artykule, ale jeszcze tu i tam dochodzą do mnie strzępy światłych komentarzy, że chyba nie byłem w krajach islamskich skoro uważam, że w Polsce jest seksizm… Pewnie, nie macie co narzekać, że w rządzie korupcja, bo chyba nikt z was nie był w Albanii. Nie ma co utyskiwać nad jakością dróg, jeśli spojrzymy na Rumunię. Bieda? Jaka bieda! Bieda to jest w Mołdawii. Nie wygłupiajcie się, że w Polsce jest wyzysk. Pojedźcie sobie do Bangladeszu, to zobaczycie, co to znaczy wyzysk. Nie ma jak równać w dół. 

To, że kraje muzułmańskie seksizmem stoją, nie oznacza, że nie ma go w Polsce. Jest i ma się bardzo dobrze. Seksizm jest przezroczysty i bezdźwięczny. Zazwyczaj nie dostrzegamy go w reklamach, ulotkach, plakatach, naklejkach. Nie słyszymy go w żartach, komentarzach, piosenkach, w radiu ani w telewizji. Jesteśmy do niego przyzwyczajeni i przyzwyczajone od dziecka. Mamy zakodowane w głowach, że to “normalne” i “naturalne”, tak skonstruowany jest świat, że kobieta ma głównie do zaoferowania swój wygląd, a mężczyzna intelekt. Ale na szczęście to tylko kod kulturowy, który można zdekodować na jakiś inny, lepszy, mniej krzywdzący kobiety i mężczyzn. I nawet jeśli to “aż” kod kulturowy, to nadal świetnie nadaje się do przekodowania. Wystarczy sobie pomyśleć, czy równie łatwo jak dyskryminację ze względu na płeć przyszło by nam zignorować dyskryminację wobec osób starszych lub niepełnosprawnych.

lipiec

Nikt już nie pamięta o moim tekście prócz mnie. Czasem mi się przypomina, bo nie mogę wyjść z oszołomienia, w jakich okolicznościach przyrody przyszło mi żyć. A chociażby takich, że chłopaki i dziewczyny mi piszą, że cały ten mój feminizm i gender to nic innego jak bajer na laski… Kolesie to w sumie szanują, bo nie ważne jaki bajer, byle skuteczny. Czyli ogólnie elo, na propsie. Dziewczyny to łechce, ale głupie nie są. Wiadomo, że ściema, bo nie ma opcji, żeby koleś zczaił, o co chodzi laskom. To jeśli to nie czasy średniowiecza ani Pakistan, to gdzie my jesteśmy? W Polsce pierwszych Piastów? Przerażające, jak głęboko jesteśmy zindoktrynowani/e odrażającą normą, w której chłopak nie może stanąć po stronie dziewczyny, bo koledzy uznają go za zdrajcę i pedała. Dziewczyna nie może wczuć się w rolę chłopaka, bo zostanie brzydulą i lesbą. W jakiej wstrętnej kulturze przyszło mi żyć, gdzie dziecko jest uczone, że osoba homo- czy transseksualna to krzywda, choroba i samo zło. Na szczęście to się zmienia i coraz więcej osób rozumie, że homofobia i mizoginia to powody do ostracyzmu i napiętnowania, a macho to obciach.    

koniec lipca

Słońce. Ciepło. Idę z kolegą ulicami miasta. Kolega podziwia kształty mijanych pań. Dzieli się ze mną swoimi przemyśleniami i komentarzami. Nic nie mówię, bo obaj wiemy, że kolega szanuje wszystkie istoty, a w swoim życiu i pracy zabiega o świat wolny od dyskryminacji. A za dziewczynami ogląda się tak po prostu, “po chłopacku”, jak mi powiedział. Doskonale to rozumiem. Na raz się odzywam, zachwycając się kształtami jednego pana, którego właśnie minęliśmy. Kolega zdębiał. Wyglądał, jakby przez chwilę stracił poczucie równowagi świata. Zatrzymał się i spojrzał na mnie badawczo, jakby ten wzrok miał przywołać świat do porządku. Ja mu na to, że obejrzałem się za tamtym kolesiem tak po prostu, “po chłopacku”, i obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Jak za chwilę spojrzałem na kolegę, to wyglądał dokładnie tak, jak świat w równowadze. 

Wolność vs niewola

Zacznę tak: konsolidacja szeroko pojętego środowiska wolnościowego to mrzonka. Dlaczego tak od razu z grubej rury? Bo jakoś ostatnio uczestniczyłem w kilku rozmowach nt. podziałów w ruchu. My, uczestniczki i uczestnicy tego środowiska, mamy zbyt rozbieżne stanowiska w wielu kwestiach dotyczących wyglądu i organizacji społeczeństwa, dlatego pełne porozumienie jest niemożliwe. Tym bardziej, ze poszczególne grupy maja swoje interesy w głoszeniu radykalnych haseł. Najwyraźniej, idea równości, antydyskryminacji i braku uprzedzeń nie jest na tyle silnym mianownikiem, aby okrzyknąć go wspólnym. Nie mamy boga, honoru ani ojczyzny, wokół których możemy skutecznie się organizować, a przede wszystkim – którym możemy się podporządkować.

Środowisko wolnościowe nie bez kozery odwołuje się do wolności. To fundament naszej działalności i naszego postrzegania świata. A wolności nie sposób się podporządkować. Albo się jej pragnie, albo wyrzeka. Dźwięczą mi w głowie słowa Ulrike Meinhof: „Ci, którzy twierdzą, że porządek i prawo są po ich stronie, narzucają warunki tym, którzy pragną innego porządku i bardziej ludzkiego prawa.” Dalej Meinhof już podczas procesu pytała, czy jeśli to nie jest polityka, to co nią jest?

W moim odczuciu, w środowisku wolnosciowym często zadajemy sobie pytania, zmagamy się z politycznymi wyborami, upolityczniamy prywatne, wątpimy i poddajemy krytyce nasze postawy. Jasne, można się z tym nie zgodzić, uznając, że jestem zbyt pobłażliwy. Trudno jednak odmówić nam dążenia do wolności. I zgoda, wolności różnie pojmowanej, ale opartej na wspólnym fundamencie wolnego wyboru.

Po prawej stronie jest łatwiej: naród, kościół katolicki, „naturalny” porządek rzeczy. Jasno określone wektory opisujące kierunki myślenia. Albo w to wchodzisz, albo wypadasz. Wejście oznacza nagrodę w postaci społeczności, która stanie murem w obliczu zachowania czystości krwi, szerzenia bluźnierstwa i genderyzacji narodu. A przede wszystkim stanie na straży jednomyślności i słuszności poglądów, gotowa dać ci otrzeźwiającego klapsa, gdyby naszły cię wątpliwości. Jeśli ci nie pasuje, czeka cię ostracyzm i wieczne potępienie. Ale w obliczu tak potężnej rzeszy (sic!) wiernych owieczek, utrata kilku wkalkulowana jest w ryzyko.

U nas każda osoba jest na wagę złota. Bo trudniej ją pozyskać, przekonać, że w świecie równości i wzajemnego szacunku zyskujemy wszyscy, a nie tylko wybrana grupa trzymająca władzę opartą na strachu: przed obcym/ą, przed niewiernym/ą, przed nienaturalnym/ą.

To zmaganie się środowiska wolnościowego z etycznymi wyborami kosztuje nas czas i energię. Nieraz cena naszych dylematów jest wysoka. Prawica potrafi to wykorzystać. Ich przewaga polega na tym, że są w gotowości pójść na najbardziej zgniłe kompromisy i śmierdzące sojusze w osiągnięciu swojego celu. Piękno naszego ruchu oparte jest na różnorodności i na tej zwłoce wynikającej z krytycznego myślenia. Bo o taki świat zabiegamy. Świat równości i wolności. Świat refleksji skłaniającej do zmiany i na nią gotowy. I żaden narodowo-katolicki bat tego nie zmieni. Pozostaje się zastanowić, jak skutecznie organizować się wokół wspólnych celów, nie tracąc wolnościowej etyki z pola widzenia. Jak skutecznie jednoczyć się wokół wspólnego dobra. I nawet niech to wszystko trwa dłużej, ale zdecydowanie wolę penetrować obszary wolności, niż być penetrowanym przez jedyną słuszną wodzowsko-kościelną doktrynę.

Moja męska macica

No nie, dosyć już tego! Czy my żyjemy w świeckim kraju, czy w świętojebliwym? Chce się krzyczeć za kobietami: „Katolicy wara od naszej macicy!”. Tak, od mojej też! Wara od mojej męskiej mentalnej macicy, która jednoczy się ze wszystkimi kobiecymi macicami na całym świecie. Już czytam w myślach te zgryźliwe i wulgarne komentarze na prawicowych portalach i forach. Katolickie trole już zacierają ręce. Tak, mam macicę zamiast mózgu i jajniki w miejscu jaj! I bardzo się z tego cieszę. Wolę mieć macicę-mózgownicę niż trol-gąbkę zamiast mózgu. Jeżeli moja mózgo-macica pozwala mi krytycznie myśleć o konserwatywnych i katolickich ograniczeniach praw ludzi, rozumieć równość kobiet i mężczyzn, czy zabiegać o prawa kobiet do decydowania o swoim ciele i prawach reprodukcyjnych, to wolę mieć taką macicę choćby zamiast całego mózgu niż worek trocin pod czaszką po wyciosanym krzyżyku.

Ciekawe czy pan Terlikowski i inni apologeci „niepoczętego życia” równie ochoczo namawialiby swoje żony, matki i córki do rodzenia dziecka z gwałtu albo mając wiedzę, że urodzi się w ciężkim stanie i przez całe życie będzie skazane na swoich opiekunów/ki. Przy czym los kobiety rodzącej będzie im zupełnie obojętny. Nie będzie miało znaczenia, czy przy porodzie straci życie, czy może „tylko” wzrok. Wszyscy ci „obrońcy życia” z panami z Konferencji Episkopatu Polski na czele szybko i lekko formułują sądy nt. kobiet i ich decyzji reprodukcyjnych, bo sami nigdy nie byli w takiej sytuacji i nie mają bladego pojęcia, jak może czuć się kobieta, której odbiera się prawo do decydowania o swoim ciele. Mężczyznom historia nie zgotowała takiego losu, żeby kiedykolwiek musieli obawiać się o swoje decyzje dotyczące ich ciał.

Ciało kobiety należy do niej i tylko do niej. Żaden urzędnik ani reprezentant jakiejkolwiek wiary, w tym katolickiej, nie będzie mówił kobiecie, jak i kiedy ma rodzić. Wara panowie politycy i księża od kobiecych brzuchów. Zajmijcie się swoimi penisami i przyrodzeniem swoich kolegów, skoro tak bardzo musicie ładować łapy w czyjeś ciało. Na tym się znacie, bo macie z tym do czynienia na co dzień, wtykając je w nie swoje sprawy. Czas zasunąć rozporki i zostawić kobietom to, co kobiece, a zająć się tym, co męskie. Czyli np. przemocą wobec kobiet i osób nieheteronormatywnych, bo to wybitnie sprawa dotycząca mężczyzn. Wystarczy spojrzeć na pierwsze z brzegu statystyki, żeby szybciutko stwierdzić, że miażdżąca większość sprawców przemocy w ogóle (łącznie z tą wobec innych mężczyzn) to właśnie mężczyźni. Czyli jest co robić. Zajmować się chłopakami i mężczyznami, żeby nie stosowali przemocy, nie gwałcili i nie molestowali. Czas na przemianę społeczną, w której macie do odegrania ważną rolę, a nie pouczanie kobiet, co mają robić ze swoimi ciałami. One doskonale już wiedzą, co mają z nimi zrobić. Nie wasza panowie w tym głowa. O nie!

A skoro mowa o „obronie życia”, to tak, jak gorliwie zabiegacie o zarodek zlepionych komórek w ciele kobiety, najwyższy czas zając się faktycznym życiem, które jest głodne, potrzebuje relacji, schronienia i wyprawki do szkoły. Nazywacie się ruchem „pro-life”, a tymczasem bardziej trafna nazwa była by „anty-life”. Interesuje was życie, ale głównie to niepoczęte, bo się nie domaga jedzenia, ubrania, bliskości, ani dachu nad głową. To poczęte życie to już kłopot. Nie bardzo wiadomo, co z nim zrobić. Ewentualnie wybudować mu kolejny dom dziecka i zaserwować mu życie w alienacji, z poczuciem winy i frustracji, które w dorosłym życiu zamieni na przemoc krzywdząc innych albo siebie. Ale to odległa pieśń przyszłości, którą niewygodnie się słucha, dlatego aby ją zagłuszyć, lepiej zająć się „nienarodzonymi”. Wg danych NIK, w Polsce mamy 353 domy dziecka, w których przebywa 25 tysięcy dzieci i młodzieży. To tyle, co mniejszości romska, rosyjska i litewska razem wzięte!

Wg Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, w Polsce w podziemiu aborcyjnym wykonuje się ponad 100 tysięcy aborcji. Na nieszczęście dla kobiet, odbywa się to nierzadko w towarzystwie strachu i w „polowych” warunkach. Na szczęście w ogóle się odbywa. Jest taka możliwość, czy to aborcji medycznej, czy farmakologicznej lub ziołowej, powszechnie dostępnej. Na szczęście, bo to oznacza, że w domach dziecka nie ma 125 tysięcy niechcianych dzieci, „tylko” o sto tysięcy mniej. Ale dla kościoła i organizacji katolicko-narodowych to i tak nie ma znaczenia, bo to nie oni, ani nie one będą się tymi osieroconymi dziećmi zajmować. Za to „obrońcy życia” pójdą strugać krzyżyki i pikietować pod sejmem, tocząc bój o garść komórek, którymi, tfu, dzięki bogu, nie trzeba się zajmować inaczej, jak zmontowaniem baneru ze zdjęciem garmażerki i fotką ulubionego lekarza z chrześcijańskim sumieniem.

Dziennik feministy. Reportaż z życia. Część I

Od lat gimnastykuję się sam ze sobą, żeby wyplenić chwasty wychowania patriarchalnego zasadzone w moim ogródku. Czytam stosowne książki, rozmawiam z odpowiednimi osobami, chodzę na słuszne spotkania i warsztaty. Dodatkowo trenuję umysł, kminiąc, jak się pozbyć seksistowskiego ścierwa z jadłospisu. Wszystko to robię z własnej woli, nikt mnie nie przymusza ani nie mami wiecznym odkupieniem. Po prostu w którymś momencie uświadomiłem sobie, że kultura w której dorastałem i społeczeństwo, w którym żyję, opiera się na przywilejach dla mężczyzn. Czyli w tym i dla mnie.

To faceci są dopingowani do zdobywania świata, podczas gdy dziewczynom się wykłada, że ich miejsce jest u boku mężczyzn, służąc im wytchnieniem po wysiłku w zdobywaniu laurów. To my, kolesie, prędzej jesteśmy promowani w zakładach pracy, na uniwersytetach i w organizacjach niż nasze koleżanki. To my mamy społeczne przyzwolenie na świńskie, seksistowskie kawały i komentarze, podczas gdy panie powinny siedzieć cicho i uśmiechać się tak, żeby nie było widać zębów. Paniom nie wypada. To nam wybaczą przemoc, brak kontroli nad sobą i poniżanie kobiet, bo natura nie wybiera. Taki skręt DNA. Nic się nie da zrobić, córko, powie ksiądz, musisz nieść swój krzyż (ale krzyż, jak zauważył prof. Osiatyński, niósł facet…). To na nas przymkną oko, jak zgwałcimy albo będziemy molestować seksualnie, wmawiając kobiecie, że widocznie prowokowała i sama się prosiła. Nic dziwnego, że chłopu puściły nerwy. Postronki też mają swoją wytrzymałość.     

Dojście do określonego punktu świadomości feministycznej wymagało ode mnie pewnego wysiłku, który podejmuję każdego dnia. Kiedyś myślałem, że skoro pozjadałem wszystkie feministyczne rozumy to patriarchat może pocałować mnie w dupę. Myliłem się. Moja świadomość w żaden sposób nie wpłynęła na uszczuplenie patriarchatu, a co dopiero na jego zniknięcie. Ma się świetnie i niewiele sobie robi (żeby nie napisać nic) z moich wysiłków na rzecz jego zniesienia. Okej, jestem sfeminizowanym gościem, ale nadal mężczyzną wyhodowanym w zmaskulinizowanej kulturze, z szeregiem prerogatyw wynikających z mojej biologicznej płci. 

Przez wiele lat wchodziłem w tę rolę, grałem w „typową” męsko-damską grę pozorów budowania tożsamości w kontrze do płci przeciwnej (dzisiaj bym zapytał: czyli jakiej? Bo absolutnie nie ma mojej zgody na to, że płeć kobieca jest przeciwieństwem męskiej. Raczej jej uzupełnieniem w palecie innych płci kulturowych). Dzisiaj gwiżdżę na normy męskości, przełamuję stereotypy dotyczące płci jak opłatki i sprzeniewierzam się męskim cnotom z uśmiechem na twarzy. Dekonstruuję kulturowy wizerunek mężczyzny z lekkością przekładania klocków. Odmawiam realizacji społecznych oczekiwań (do mnie jako mężczyzny) z łatwością odrzucenia propozycji przyjęcia ulotki. Demontuję patriarchalną ramę wychowania zupełnie jakbym rozkładał konstrukcję z kasztanów i zapałek.

Okazuje się, że takim mądralą jestem w mieście. W dużej aglomeracji, która poprzez wzmożony ruch turystyczny, wykształcenie, dużą rotację ludności i prestiż międzynarodowy jest w stanie przełknąć różne odmiany mojej seksualności oraz anarchistyczne manifesty równości. Schody zaczynają się w miasteczkach i wsiach, które nie pretendują do miana europejskiej stolicy kultury, bo przystanki PKS są z blachy falistej, chałupy zadaszone eternitem, a bezrobocie sięga zenitu. No i bądź tu mądry z tym swoim genderem…

10 maja, 12:00

Jestem u znajomych na wsi. Sobota przy wyrębie lasu. I lecą różne seksistowskie teksty albo „nie świruj, bo takie życie – natury nie oszukasz”. A chłopaki są z okolicznych wiosek. A to jeden lubi sprosić dziewuchy do siebie i tak nachajcować w piecu, żeby te zaczęły się rozbierać. Z gorąca. Drugi baby do lasu nie weźmie, żeby mu się nie pałętała między nogami, itd. Dobrze się nie znamy, więc delikatnie insynuuję, że takie teksty są nie na miejscu, bo odbierają kobietom podmiotowość albo sprowadzają je do poziomu obiektów seksualnych. W odpowiedzi słyszę, że „e tam”, „że w mieście się tych bzdur nasłuchałem”, „że tu człowiek bliżej ziemi żyje”. A ziemia to natura. A natury… wiadomo. No i gadaj z takim. Ale w głowie pobrzmiewają mi słowa Jacksona Katza, że najgorsza plaga to bierność. A ja nie chcę być bierny, więc reaguję. Widocznie za słabo, bo tylko wzbudzam śmiech wśród chłopaków od wyrębu. Tracę grunt pod nogami. Co, mam się obrazić, obrócić na pięcie i wyjść? Z lasu? I gdzie pójdę? Mam się nie odzywać do nich do końca dnia? A może właśnie podgrzewać dyskusję i upierać się przy swoim? Szybką się nudzą. Przeskakują z jednego tematu na drugi. Z jednego świńskiego komentarza na następny. Musiałbym chyba porzucić robotę i zając się dydaktyką wśród drwali na poważnie.

Tego samego dnia wieczorem przy ognisku podobnie. W dodatku chłopaki już tak napite, że kompletnie nic do nich nie dociera. Czuję się bezsilny i zdruzgotany porażką antyseksistowskiej dydaktyki. Jak rozmawiać o równości w takich warunkach? To pytanie ciśnie mi się na usta i błądzi w zakamarkach mózgu w poszukiwaniu odpowiedzi. Niczym Tezeusz podążający za nitką Ariadny. W mieście błyszczę na panelach (głównie dyskusyjnych, ale i podłogowych, jak mnie zaproszą na salony), bryluję w sfeminizowanym towarzystwie, ględzę na antenach o przełamywaniu stereotypów i popisuję się retoryką równościową na wiecach i w wywiadach. A na wsi? Oratorska klapa, wielka i ciężka jak od studni, a może raczej jak od prehistorycznego kamiennego kibla.