Do czego służy teoria queer?

Jest sporo osób trans i queer, które nie mają za sobą zaplecza naukowego, co więcej, żadnego wsparcia instytucjonalnego, czy organizacyjnego. Są same ze sobą, swoją płciowością i wszystkimi jej konsekwencjami społecznymi. No i po prostu są. Bo zwyczajnie tak czują. Częśc z nich to rozkminia bardziej, część mniej. Ale bez względu na to, co napisały Judith Butler, Luce Irigaray, czy Lucy Stone, te osoby po prostu CZUJĄ SIĘ queer, trans, inter, cross i jeszcze pewnie na kilka sposobów, których nawet się nie śniło największym teoretykom i teoretyczkom płciowości. Możemy oczywiście je nakłuwać na „paradygmaty”, “dyskursy” i „aksjomaty”, ale w finale ciężko dyskutować i definiować czyjeś “poczucie”. Ktoś czuje się w określony sposób i kropka. I nie ma znaczenia, czy to poczucie skleja się z aktualną teorią queer, czy nie.

Nie chodzi mi bynajmniej o umniejszanie dokonań teorii queer, tylko o sprowokowanie dyskusji wokół dnia codziennego osób nieheteronormatywnych. Jest cała masa akademickich opracowań wokół tożsamości seksualnych, ich różnych emanacji i manifestacji. Tymczasem nie wiemy, jak mówić o osobach queer, trans-, czy interseksualnych w potocznym języku; rozmawiając między sobą na imprezach, w autobusie, w miejscu pracy, czy na uczelni. Nie wiemy, jak mówić, żeby nie wykluczać. Nie mamy języka, który by w zwyczajny, oczywisty sposób mówił o osobach nieheteronormatywnych, tak jak zwyczajnie rozmawiamy o herbacie, czy damsko-męskich romansach. 

Spójrzcie na przypadek John Jeanette, osoby transseksualnej, m.in. w sprawie której w tym roku były pisane listy w ramach maratonu pisania listów Amnesty International. John doświadcza upokorzeń przy okazji najbardziej prozaicznych czynności, które wymagają okazania dowodu osobistego. Prawo jest tak skonstruowane, że zmiana danych w bazach jest ekstremalnie trudna i uciążliwa, a czasami wręcz niemożliwa. Prawo nie uwzględnia osób transpłciowych. A przecież powinno być takie samo dla wszystkich ludzi. Dyskryminacja jest na poziomie instytucjonalnym, państwowym, globalnym. Nie potrafimy zaakceptować osób trans na poziomie uniwersytetów, instytucji i przedsiębiorstw, a co dopiero wiejskich szkół, małomiasteczkowych sklepików i prowincjonalnych zakładów fryzjerskich.

Temat jest o tyle ciekawy, co trudny. Z jednej strony ciężko nie docenić osiągnięć osób badających tożsamość w powiązaniu z seksualnością i płcią. Badania te rzucają nowe światło na społeczne i kulturowe uwarunkowania płci, pomagają nam lepiej zrozumieć zagadnienie tożsamości płciowej. Ale czy zawsze? Bo może czasem zaciemniają obraz i wpychają temat w akademickie półki za wszelką cenę próbując udowodnić, że to żaden freakshow, tylko naturalny, niezbywalny element naszej rzeczywistości. Ale im bardziej próbują to udowodnić, tym bardziej wychodzi z tego dziwoląg. Tym samym utwierdzają w przekonaniu, że jest to “zjawisko”, które szczególnie nadaje się pod lupę osób zajmujących się nauką. Nie ma nic złego w badaniu tematu. Gorzej, jak nie idzie za tym “nauka życia”. Nie zrozumcie mnie źle, moim celem nie jest krytyka dyscypliny naukowej, ale sposób, w jaki owoce tej nauki wprowadzamy (a raczej nie wprowadzamy) w życie. 

Nie wątpię, że orgiastycznie przyjemne jest analizowanie dzieł i wymienianie się nazwiskami oraz informacjami o tym, kto już obalił kolejną teorię queer, a kto próbuje ratować poprzednią. Niestety, niewiele to ma wspólnego z życiem osób queer i trans. Dywagacje o post-esencjalistycznej perspektywie teorii queer nawet na jotę nie są w stanie zmienić ohydnej dyskryminacji tych osób i upokarzającej irytacji ludzi w najzwyklejszych kontaktach z osobami trans, czy inter. Na uniwersytetach uczymy się, jak pożenić kolejne teorie ze sobą, ale nikt nas nie uczy, jak zachowywać się w obecności takich osób, ani – jak o nich mówić w sposób nienarażający ich na wykluczenie, czy nie skazujący nas i ich na zwyczajną niezręczność. 

Język sam wymusza podziały. Zamiast pisać po prostu “nas”, łapię się na tym, że piszę “my – oni”. Nie pierwszy raz wpadam w pułapkę językową, leksykalną, behawioralną, czy inną “-alną”. Mogę wymienić pionierskie dzieła książkowe o teorii queer, a nie zawsze potrafię być sobą w obecności osób nieheteronormatywnych. I obserwuję to nie tylko u siebie. Naszą teoretyczną edukacją skrzętnie przykrywamy braki praktyczne. A co nam po teorii bez praktyki? Traktujemy osoby trans jak niepełnosprawne: teoretycznie wiemy, że są takimi samymi ludźmi jak my, ale praktycznie nieoswojeni i nieoswojone wpadamy w panikę pomieszaną z zażenowaniem. Łapiemy się na idiotycznych słówkach i zwrotach typu mówienie do niewidomej osoby “Do widzenia” albo “podejdź bliżej” do osoby na wózku inwalidzkim. Z jednej strony jest ekscytacja możliwością przebywania z taką osobą (nowe doświadczenie), a z drugiej strach przed popełnieniem “-alnego” błędu. I nie mówię tu o osobach, dla których to jest naturalne środowisko, tylko o takich, które albo żyją w swoich zaściankowych światach, albo są wykształcone w temacie nieheteronormatywności, ale osoby trans, czy queer spotykają od wielkiego dzwonu.

Boimy się przyznać, że będąc osobami wyedukowanymi, nie mamy za grosz pojęcia z czym to się je życiowo. Sam niejednokrotnie się pilnuję, żeby nie palnąć jakiejś głupoty albo nie postawić nas w idiotycznej sytuacji. Gwarantuję wam, że jeśli będziemy szczerzy i szczere w swojej niewiedzy, otwarci i otwarte na nowe sytuacje, będzie to jedna z najprzyjemniejszych lekcji w życiu. Najgorzej jest udawać, grać postać, którą nie jesteśmy. Takie udawanie okazuje się znacznie bardziej psychicznie obciążające, niż szczere skonfrontowanie się z naszą niewiedzą. Mamy prawo nie wiedzieć i popełniać błędy. 

Pomyślmy o osobach, które nie robią czwartego fakultetu z teorii queer rozważając, czy w kolejnym semestrze spróbować cross, czy inter, tylko takie po prostu są. Do tego niejednokrotnie dochodzi kwestia narodowościowa i/lub etniczna oraz ekonomiczna, bo mało który pracodawca/czyni potrafi poradzić sobie z taką nieoczywistą sytuacją. Osoba taka, może być wykluczona nawet czterokrotnie (orientacja seksualna, płeć, rasa, klasa). Możemy z tego wyprowadzić najbardziej skomplikowany wzór matematyczny albo udrapować najbardziej wyszukaną figurę retoryczną, ale nawet w ułamku nie odda to uczuć i emocji tej osoby. A jak bez tego zmieniać świat? Zmieniać położenie takich osób?

Zamiast robić z osób queer i trans króliki doświadczalne, dajmy im prawo do funkcjonowania w społeczeństwie na takich samych zasadach jak wszyscy i wszystkie. Zacznijmy już w książeczkach obrazkowych i elementarzach mówić językiem równości, że są różne orientacje seksualne i płciowe współrzędne, które w znaczący sposób mogą mijać się ze sobą, ale to nie stanowi o wartości osób je reprezentujących. Po prostu są różne i tyle. Nie wszystkie osoby są na tyle uprzywilejowane, żeby w wolnych chwilach zastanawiać się, czy dzisiaj uda mi się zqueerować, czy nie, i co o tym sądzi James Penney. Spora część tych osób zastanawia się jak przeżyć w świecie uprzedzeń i mowy nienawiści, i nie zwariować albo odebrać sobie życia. Wtedy jest przesrane tak, że najtęższe głowy od Teresy de Lauretis do Slavoja Żiżka choćby napisali i napisały tony akademickich wywodów, nie zmienią ich losu.

Queer studies to, mówiąc pół żartem pół serio, mniejsza połowa sukcesu. Ta większa jest w naszych rękach, każdego i każdej z nas, którzy i które nie koniecznie są za pan brat z teorią queer, ale po prostu czują i wiedzą, że o wartości człowieka nie świadczy jego płeć, ani preferencje seksualne. Dzielmy się tą wiedzą, udostępniajmy ją i lajkujmy! 

Łukasz Wójcicki
Korekta: Szpro

Wolność vs niewola

Zacznę tak: konsolidacja szeroko pojętego środowiska wolnościowego to mrzonka. Dlaczego tak od razu z grubej rury? Bo jakoś ostatnio uczestniczyłem w kilku rozmowach nt. podziałów w ruchu. My, uczestniczki i uczestnicy tego środowiska, mamy zbyt rozbieżne stanowiska w wielu kwestiach dotyczących wyglądu i organizacji społeczeństwa, dlatego pełne porozumienie jest niemożliwe. Tym bardziej, ze poszczególne grupy maja swoje interesy w głoszeniu radykalnych haseł. Najwyraźniej, idea równości, antydyskryminacji i braku uprzedzeń nie jest na tyle silnym mianownikiem, aby okrzyknąć go wspólnym. Nie mamy boga, honoru ani ojczyzny, wokół których możemy skutecznie się organizować, a przede wszystkim – którym możemy się podporządkować.

Środowisko wolnościowe nie bez kozery odwołuje się do wolności. To fundament naszej działalności i naszego postrzegania świata. A wolności nie sposób się podporządkować. Albo się jej pragnie, albo wyrzeka. Dźwięczą mi w głowie słowa Ulrike Meinhof: „Ci, którzy twierdzą, że porządek i prawo są po ich stronie, narzucają warunki tym, którzy pragną innego porządku i bardziej ludzkiego prawa.” Dalej Meinhof już podczas procesu pytała, czy jeśli to nie jest polityka, to co nią jest?

W moim odczuciu, w środowisku wolnosciowym często zadajemy sobie pytania, zmagamy się z politycznymi wyborami, upolityczniamy prywatne, wątpimy i poddajemy krytyce nasze postawy. Jasne, można się z tym nie zgodzić, uznając, że jestem zbyt pobłażliwy. Trudno jednak odmówić nam dążenia do wolności. I zgoda, wolności różnie pojmowanej, ale opartej na wspólnym fundamencie wolnego wyboru.

Po prawej stronie jest łatwiej: naród, kościół katolicki, „naturalny” porządek rzeczy. Jasno określone wektory opisujące kierunki myślenia. Albo w to wchodzisz, albo wypadasz. Wejście oznacza nagrodę w postaci społeczności, która stanie murem w obliczu zachowania czystości krwi, szerzenia bluźnierstwa i genderyzacji narodu. A przede wszystkim stanie na straży jednomyślności i słuszności poglądów, gotowa dać ci otrzeźwiającego klapsa, gdyby naszły cię wątpliwości. Jeśli ci nie pasuje, czeka cię ostracyzm i wieczne potępienie. Ale w obliczu tak potężnej rzeszy (sic!) wiernych owieczek, utrata kilku wkalkulowana jest w ryzyko.

U nas każda osoba jest na wagę złota. Bo trudniej ją pozyskać, przekonać, że w świecie równości i wzajemnego szacunku zyskujemy wszyscy, a nie tylko wybrana grupa trzymająca władzę opartą na strachu: przed obcym/ą, przed niewiernym/ą, przed nienaturalnym/ą.

To zmaganie się środowiska wolnościowego z etycznymi wyborami kosztuje nas czas i energię. Nieraz cena naszych dylematów jest wysoka. Prawica potrafi to wykorzystać. Ich przewaga polega na tym, że są w gotowości pójść na najbardziej zgniłe kompromisy i śmierdzące sojusze w osiągnięciu swojego celu. Piękno naszego ruchu oparte jest na różnorodności i na tej zwłoce wynikającej z krytycznego myślenia. Bo o taki świat zabiegamy. Świat równości i wolności. Świat refleksji skłaniającej do zmiany i na nią gotowy. I żaden narodowo-katolicki bat tego nie zmieni. Pozostaje się zastanowić, jak skutecznie organizować się wokół wspólnych celów, nie tracąc wolnościowej etyki z pola widzenia. Jak skutecznie jednoczyć się wokół wspólnego dobra. I nawet niech to wszystko trwa dłużej, ale zdecydowanie wolę penetrować obszary wolności, niż być penetrowanym przez jedyną słuszną wodzowsko-kościelną doktrynę.