Queer – nie queer: siłowanie się z przywilejem

Łukasz Wójcicki

Jest luty. Jestem w Szwecji na warsztatach z intersekcyjnej polityczności ciała. Punktem wyjścia dla fizycznego ruchu jest metoda kontaktu improwizacji w radykalnym, „squeerowanym” wydaniu. Zaś podstawą dla słowa jest szerokie ujęcie ciała w kontekstach genderowych, politycznych, społecznych i ekonomicznych. 

Okazuje się, że wśród osób uczestniczących jestem jedynym okazem cis hetero faceta. Znaczy, jestem w miażdżącej mniejszości. Mam namiastkę poczucia tego, co mogą przeżywać osoby znajdujące się w mniejszości. To jest oczywiście jakaś biedna projekcja tego uczucia, ponieważ nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czują osoby, których tożsamość seksualna jest stale gwałcona, a one same zmuszane są do ciągłego konstruowana owej tożsamości wokół faktu przynależności do mniejszości seksualnej. Przez dwa dni przeżywałem to, co one przeżywają przez całe życie. Czułem się jak w eksperymencie „Niebieskoocy”. No, nie do końca, bo nie byłem dyskryminowany, a wręcz przeciwnie. Zatem raczej było to uczucie życia w utopii.

Mimo mniejszościowej pozycji, znajdowałem się w negatywie codziennych sytuacji fobii i uprzedzeń, jakich doświadczają osoby nieheteronormatywne. Przede wszystkim, przebywałem w przyjaznym otoczeniu otwartości na różnorodność i akceptacji odmiennych emanacji tożsamości seksualnych. Czyli, nie dość, że posiadałem „fabryczne” przywileje z tytułu bycia białym, średniozamożnym, cis hetero facetem, to jeszcze moim przywilejom sprzyjały okoliczności, ugruntowując i wspierając je. Dawało mi to poczucie wzmocnienia i tak już solidnych przywilejów. W pewnym sensie, cała ta sytuacja była mocno ekskluzywna, bo taki świat na zewnątrz nie istnieje. Inkluzywność, w sytuacji luksusu całkowitej akceptacji, była zarezerwowana tylko dla nas, osób uczestniczących w warsztacie. Warunki były laboratoryjne, nijak nieprzystające do rzeczywistości. Na „wpych” pasujące do szwedzkich realiów, a co dopiero do polskich.

Mogę zaryzykować zdanie, że znalazłem się, paradoksalnie, w kolejnej uprzywilejowanej pozycji. Bo niestety, takich idealnych warunków akceptacji nigdzie nie uświadczą żadne mniejszości. Doświadczenie tego przywileju dało mi jednak sporo do myślenia. Skłoniło mnie do refleksji nad społeczną funkcją przywileju, jako siermiężnego narzędzia edukacji. Nurtowało mnie następujące pytanie: czy pozytywne wykorzystanie przywileju działa na jego korzyść czy niekorzyść? Z jednej strony, nie mam wpływu na posiadany biologicznie i klasowo przywilej, bo urodziłem się białym hetero mężczyzną w średniozamożnej, inteligenckiej rodzinie. Po latach niedostrzegania swojego przywileju, w końcu zacząłem go zauważać i krytycznie analizować. Postanowiłem skierować jego moc w stronę osób, które są w nieco gorszej sytuacji życiowej niż ja, a którym mój przywilej może w jakikolwiek sposób pomóc. Z drugiej strony, już samo korzystanie z przywileju jest kolejnym przywilejem, ugruntowującym i wzmacniającym go. Ten samopowielający się mechanizm przywilejów jest praktycznie nie do przeskoczenia, a rozwiązaniem jest jedynie tłumaczenie samemu sobie zasadności posiadanego przywileju i sposobu jego wykorzystania.

Symboliczne oddanie części swojego przywileju na rzecz marginalizowanych grup społecznych może być postrzegane jako paternalistyczny gest w ich kierunku.

Oto teraz ja, hojny dawca przywileju, odkryję przed wami namiastkę jego sprawczości. I choćby nie wiadomo jak dobre intencje temu towarzyszyły, zawsze znajdzie się ktoś, albo grupa osób, która je zdyskredytuje klasistowsko-rasistowską teorią postmarksistowską. Skądinąd słusznie. Kłopot w tym, że będąc białym, średniozamożnym, hetero-inteligenckim facetem, pozostaję poniekąd w klatce przywileju. Ani nie mogę się w niej całkowicie zamknąć, ani się jej ostatecznie pozbyć. Każde sięgnięcie po przywilej, chociażby w celu dokarmienia zimą gołębi, może spotkać się z najostrzejszą krytyką radykalnych teoretycznych umysłów. Umysłów, które zakorzenione w przywileju krytyki, często go nie dostrzegają, wysiadując go latami w cieplarnianych inteligenckich warunkach domowych bibliotek. 

A zatem, gest dzielenia się przywilejem jest jego reprodukcją i w najmniejszym stopniu nie zrównuje nas z grupami czy indywiduami tego przywileju pozbawionymi. Tym samym, całkowita równość to fikcja. I nie tylko ze względu na różnice biologiczne, ale przede wszystkim społeczno-kulturowe. Oddając część swojego przywileju wykluczonym, zamiast wchodzenia w wyobrażeniową sferę transgresji, buduję relację władzy i nieformalnej hierarchii. To ja decyduję o odkrojeniu części swojego przywileju i to ja decyduję, gdzie i na jaki stół on trafi. Jednocześnie – fizyka tutaj wariuje – nie tracę z niego ani grama, tak samo jak ani gram nie przybywa po drugiej, wykluczonej stronie. Nadal jestem białym cis-hetero inteligentem płci męskiej, ewentualnie mniej zamożnym, co w najmniejszym stopniu nie ujmuje moim pozostałym, biologicznym przywilejom. 

Można oczywiście zapytać, po co w takim razie w ogóle dzielić się przywilejem, skoro go nam nie ubywa, natomiast innym nie przybywa? A no po to, żeby ułatwić komuś życie, albo sprawić, że będzie lepsze i pełniejsze. I nawet pomimo post-wasalnych znamion dzielenia się przywilejem z nieuprzywilejowanymi, warto to robić, zachowując krytyczne podejście. Równowagę i poczucie sprawiedliwości może nam zapewnić cena, jaką musimy nie raz zapłacić za oddanie części swojego przywileju. I nawet jeśli wygląda to na arystokratyczne poświęcenie butonierki do zatamowania rany potrzebującemu, jest to poświęcenie na miarę naszego życia, które nie powinno podlegać ocenom, bo i niby jaka skala miałaby tu zastosowanie. 

Wracając szczęśliwie do szwedzkiej przygody z początku eseju, improwizowany kontakt z osobą będącą w procesie tranzycji, jak chyba jeszcze nigdy dotąd, podsunął mi pod nos całą paletę przywilejów związanych z moim ciałem, których smród poczułem aż nazbyt wyraźnie. Jedno proste pytanie załatwiło wszystko: czy podczas tańca myślę o swoim ciele? Bach! No więc nie myślę, a na pewno nie myślałem w epoce przed pytaniem. Moje ciało spełnia wszelkie normy „zdrowego” i „normalnego”. Dlatego nie muszę o nim myśleć, bo nie ma o czym. Jest przezroczyste i powszednie jak chleb. Jestem z nim na co dzień, podporządkowując je mniej lub bardziej świadomie współczesnym kryteriom wyglądu. Nie potrafię jednoznacznie określić, na ile moja dbałość o ciało wynika z wewnętrznych pobudek zdrowotnych i fascynacją atletyczną budową, a na ile jest produktem społecznych oczekiwań wobec męskiego ciała. Gdzieś mi się to krzyżuję, a granice się zacierają. I mimo wmawiania sobie, że tu chodzi o prastarą maksymę: „w zdrowym ciele, zdrowy duch”, to jednocześnie wiem, że również trenuję swoje ciało pod dyktando kulturowych norm. I chociaż mnie to brzydzi i powoduje opór, to jednak jest niewygodnym faktem, z którym muszę się mierzyć.

Osoba, z którą byłem w parzę wyznała mi, że w przeciwieństwie do mnie, cały czas myśli o swoim ciele. Będąc osobą w tranzycji i wystawiając swoje ciało publicznie (bez względu na to czy jest to taniec, czy jazda autobusem), bez przerwy zastanawia się nad jego wyglądem i konsekwencjami społecznymi, jakie generuje. Ciągle zadaje sobie pytania o kształt swojego ciała, o jego kontekst i funkcje.

Czy spełnia normy i wypełnia oczekiwania? Czy jest dość takie, a nie inne? Czy jest wystarczające, czy może jest go aż nazbyt? Albo wręcz za mało? Jak jest postrzegane i co to znaczy w zestawieniu z ciałami większości? Jest to szereg pytań, których nigdy wcześniej sobie nie zadałem, ponieważ mój przywilej skutecznie mnie od nich odwodził. Moc przywileju polega na tym, że jest hodowany w ciszy i w pewnego rodzaju sekrecie, w zaciemnionych kątach świadomości. To uwewnętrznienie wzmacnia go i odżywia. Wystawienie na zewnątrz i zanegowanie społeczno-kulturowego przywileju oraz krytyczna ocena jego konsekwencji rozpuszcza go, pozbawiając relacji władzy. Efektem jest zrównanie społeczne i akceptacja różnorodności, czyli podcięcie filarów (nierówności ekonomiczne i przemoc) duetu władzy i przywileju.

To ciało dało mi do myślenia. Serio! Dziś już nie potrafię o nim nie myśleć w sytuacjach pozornie bez kontekstu. To jakby stać na pustkowiu przed audytorium: jak się nie ustawię, to będzie mnie widać. To, że nie widziałem (i nadal zdarza mi się nie zauważać) dalszych planów, w które jest wpisane moje ciało, pracowało (i nadal czasami pracuje) na chwałę przywileju. Dało mi to silny impuls do „queerowania” siebie: ciała, języka, tożsamości. 

Dziś o moim „queer” myślę nie tylko z perspektywy tożsamości seksualnej, ale również, jeśli nie przede wszystkim, politycznej. Dominacja „męskości” w języku, w interpretacji ciała, czy w kształtowaniu postaw tożsamościowych coraz silniej skłania mnie do przełamywania tego hegemonicznego układu władzy. Im dalej w las, tym drzew gęściej. Im więcej nabieram świadomości feministyczno-queerowej, tym mocniejszego kopa wymierzam w patriarchat. Używam końcówek tzw. „żeńskich”, lub neutralnych. Interpretuję i eksponuję swoje ciało często niezgodnie z „męskim” kanonem. Zdarza mi się definiować swoją tożsamość poza binarnym podziałem płci i normatywnym dyskursem seksualności. Tak, zdarza mi się, bo nie jest to moja codzienna praktyka. Bardzo często po prostu nie mam odwagi sprzeciwić się społecznym wzorcom i kulturowym presjom dotyczącym bycia mężczyzną. Złogi pomyj patriarchalnej socjalizacji w mojej głowie są jak radioaktywne pierwiastki kopalne: choć skamieniałe, to promieniują.

Ktoś może powiedzieć, że całe to „queerowanie” to ewidentna oznaka mieszczańskiego przywileju. Dużo w tym prawdy, ale wolę przywilej budowany na akceptacji, równości i otwartości, niż na władzy, hierarchii i przemocy. Nasuwa mi się jednak pytanie, czy ten pierwszy w ogóle nazywać przywilejem, czy może anty-przywilejem, skoro w samym swoim założeniu go rozbraja? Możliwość wyrażania swojej społeczno-politycznej tożsamości to nie przywilej, ale szansa wsparta ludźmi, których spotykamy i sytuacjami, które tworzą nam na to przestrzeń. Dlatego queer w moim wydaniu to taki up-cykling przywileju: wykorzystuję go do kreowania rzeczywistości, do której nie został stworzony.

Z cyklu: czat na początek wieku – męskość vol.1

– Co cię do cholery tak wzięło, żeby się plątać w te “wzorce męskości”? Co żeś się tak zawziął?

– Jak to? Nie rozumiem…
Naprawdę nie wiem, o co mu chodzi.

– Wiesz, nie jestem jakimś maniakiem fejsbuka, ale co i rusz widzę twoją gębę, jak znowu paple o “męskości” i “stereotypach płci”. Coś cię ugryzło? Źle ci?

Zatkało mnie, serio! Nie znamy się dobrze, a ten mi tu tak z grubej rury. Staram się zachować zimną krew. Mówię:

– No, jeśli mam być szczery, to źle. Mówię o tym, z czym mi niewygodnie, co w moim odczuciu zasługuje na zmianę, bo w aktualnej formie nie działa. Szkoda, że wg ciebie to “paplanina”, bo ja swoich wypowiedzi tak nie traktuję.

– Co ty pierdolisz? Że niby męskość nie działa? Kurwa, co za język, hahahaha. Jak to “nie działa”? Moim zdaniem, ma się świetnie i wszystkie te brednie o “zmierzchu tradycyjnej męskości” i “dekonstrukcji ról społecznych”, to jakiś cholerny bełkot lewackiej propagandy! W dupach wam się poprzewracało, że zacytuje Nadszyszkownika Kilujadka. Chcielibyście rozwalić porządek społeczny i wprowadzić te swoje “metroseksualne” rządy!

Normalnie, mentalnie, opada mi kopara! Ale nie daję się zbić z pantałyku, wchodząc powoli w narrację <sic!> mojego rozmówcy. Mówię:

– “Metroseksualne” rządy? W życiu o czymś podobnym nie słyszałem, hahaha. Brzmi ciekawie, mam nadzieję, że mnie oświecisz. A co do “bełkotu lewackiej propagandy”, to nie do końca mogę się z tobą zgodzić. Bo o ile zgoda co do “lewackiej propagandy”, to “bełkotem” absolutnie bym tego nie nazwał. Każda ideologia ma swoją propagandę. W tym przypadku idę z nią ramię w ramię, bo uważam, że tak pogardzany przez ciebie “zmierzch tradycyjnej męskości” i wykpiwana “dekonstrukcja ról społecznych” to fakty, przed którymi nie ma już ucieczki. I zamiast chować się w Szuflandii wycierając sobie mordę Kilkujadkiem, może czas pogodzić się z wiatrem zmiany i zobaczyć, co ze sobą niesie. 

– No nie, litości! Sugerujesz, że w obawie przed zmianą nie chcę przyjąć twojego punktu widzenia?! Mylisz się, to nie jest strach przed takimi karłami rewolucji jak ty, tylko obawa, że robicie wodę z mózgu młodym ludziom a potem trzeba ich prostować.

Prostować? wtf?…
Odpowiadam:

– Nie, twierdzę, że takie kurczowe trzymanie się jednej normy, jest niczym innym jak obroną przed nowym, nieznanym. Ja tego nie wymyśliłem, to prawda stara jak świat długi i szeroki, że lepszy mąż pijak niż niewiadoma, która stoi za rozstaniem. To jedna strona medalu. Druga, że skoro gadamy o męskości, to trudność w pogodzeniu się z utratą pewnych przywilejów, statusu społecznego i władzy, które sumują się w “byciu (prawdziwym) mężczyzną”. A poza tym, wolę być karłem takiej rewolucji, niż dziadem borowym stęchłego status quo.

– Hahaha, nie bądź śmieszny! To jest właśnie to! Wmawiasz mi, że jestem nieszczęśliwy we własnej skórze. Gówno prawda! Jakie przywileje? Że jak co do czego, to ja muszę wnieść szafę na ósme piętro? Jaki status społeczny? Że jestem nikim? Żadnym “ekspertem”, których tak uwielbiacie, ani politykiem. Jaka władza? Że tylko w domu mam cokolwiek do powiedzenia, albo że baba mnie rozstawia po kątach? Wróć na ziemię, karzełku!

Ręce mi już zdążyły opaść do ziemi i jestem bliski tłuczenia czołem o blat biurka. No więc jeszcze raz próbuję:

– Ok, mówiłem to już setki razy podobnym tobie ignorantom, że sprowadzanie feminizmu do wnoszenia szafy na któreś-tam piętro, jest krzywdzącym uproszczeniem. To, jakby mówić, że w obuwniczym są tylko klapki. Poza tym, niczego ci nie wmawiam, mówię jak jest, a że to bolesna prawda to nic na to nie poradzę. Warto przejrzeć na oczy i dostrzec, że socjalizacja na mężczyznę oznacza lepsze płace, bezpieczeństwo w przestrzeni publicznej, uprzywilejowanie w religii, większa swoboda w obyczajach, czy stosunkowo niewielkie narażenie na molestowanie i przemoc seksualną. Nie wiem kogo masz na myśli pisząc o ekspertach, których rzekomo uwielbiamy. Po pierwsze, każda strona sceny politycznej ma swoje osoby eksperckie, a po drugie, tutaj nie trzeba być żadnym ekspertem ani ekspertką, żeby zobaczyć rażącą podwójność standardów stosowanych w stosunku do mężczyzn i pozostałych osób. I wreszcie, nie jest tak, że jesteś bezwolny w domu. To oczywiście nie jest czarno-białe, ale masz wpływ na tę sytuację. Inna sprawa, to że w domu można być potulnym i podporządkowanym, a na zewnątrz terroryzującym tyranem.

– Rzygać mi się chcę jak to czytam… “socjalizacja na mężczyznę”, buahahaha! Zlituj się! Facetem albo się rodzisz, albo nie! Te wasze z dupy teorie o “płci społeczno-kulturowej” to odwracanie kota ogonem. Pewne cechy ma się w genach: siła, odwaga, wytrzymałość, agresja, uporczywe dążenie do celu itp. Każdy facet to ma, ale z jednych trzeba to wydobyć, innym to przychodzi z łatwością. Ja też nie od razu byłem twardy i zdecydowany. Lata treningu mnie tego nauczyły. W taki sposób rozumiem “socjalizację na mężczyznę”, tu się zgodzę. Mężczyzną się rodzisz, ale potrzebujesz męskiej ręki, która cie poprowadzi i wykuje z ciebie prawdziwego faceta. Najłatwiej być lamusem, mieć dwie lewe ręce i chować się za mamusią w kryzysowej sytuacji, ale długo na takim wózku nie zajedziesz. Świat nie jest dla mamisynków, tylko dla kolesi, dla ludzi, którzy wiedzą, czego chcą od życia i nie uginają karku pod naporem przeciwności. Inaczej giniesz, zostajesz wdeptany w masę, która gówno znaczy i służy jako podkład pod autostrady i mięso wyborcze.

Pierdolę, mam ochotę pobiec do niego i go przytulić, bo to straszne żyć pod taką presją…

Jak chcesz rzygać, to nie czytaj dalej, bo nie zamierzam zmieniać “smaku” mojej wypowiedzi. Z tego, co piszesz, wyziera smutna i przygnębiająca rzeczywistość… Przejebane masz, że musisz tak niestrudzenie naginać się do wyimaginowanych norm męskości, dopasowywać się do bezlitosnego gorsetu zachowań i reakcji, których od ciebie oczekują, jako od mężczyzny. Być może nigdy się nad tym bardziej nie zastanawiałeś bo przyjmowałeś to za coś ”oczywistego”, co było, jest i będzie, bo w takim trybie funkcjonował twój dziadek, funkcjonuje twój ojciec, twoi koledzy i ich koledzy. Jesteś zanurzony w tym przekonaniu jak w akwarium: wszędzie dookoła woda, ale zamiast wody jest patriarchat, który ci dyktuje jak ma wyglądać twoja męskość. Ten filtr “prawdziwej męskości” jest przezroczysty, bo jest z tobą od momentu, kiedy stwierdzili, że masz fiuta…

– OK, fakt, nie zastanawiałem się nad tym w takim kontekście, ale to niemożliwe, kurwa, że ta męskość to jakiś jedynie obraz, obsrany fantazmat kulturowy! Parafrazując Grubsona: “ojca oszukasz, matkę oszukasz, ale biologii nie oszukasz”. Twoim zdaniem natura ma tu chuj do gadania?

c.d.n.

Dziennik feministy. Reportaż z życia. Część I

Od lat gimnastykuję się sam ze sobą, żeby wyplenić chwasty wychowania patriarchalnego zasadzone w moim ogródku. Czytam stosowne książki, rozmawiam z odpowiednimi osobami, chodzę na słuszne spotkania i warsztaty. Dodatkowo trenuję umysł, kminiąc, jak się pozbyć seksistowskiego ścierwa z jadłospisu. Wszystko to robię z własnej woli, nikt mnie nie przymusza ani nie mami wiecznym odkupieniem. Po prostu w którymś momencie uświadomiłem sobie, że kultura w której dorastałem i społeczeństwo, w którym żyję, opiera się na przywilejach dla mężczyzn. Czyli w tym i dla mnie.

To faceci są dopingowani do zdobywania świata, podczas gdy dziewczynom się wykłada, że ich miejsce jest u boku mężczyzn, służąc im wytchnieniem po wysiłku w zdobywaniu laurów. To my, kolesie, prędzej jesteśmy promowani w zakładach pracy, na uniwersytetach i w organizacjach niż nasze koleżanki. To my mamy społeczne przyzwolenie na świńskie, seksistowskie kawały i komentarze, podczas gdy panie powinny siedzieć cicho i uśmiechać się tak, żeby nie było widać zębów. Paniom nie wypada. To nam wybaczą przemoc, brak kontroli nad sobą i poniżanie kobiet, bo natura nie wybiera. Taki skręt DNA. Nic się nie da zrobić, córko, powie ksiądz, musisz nieść swój krzyż (ale krzyż, jak zauważył prof. Osiatyński, niósł facet…). To na nas przymkną oko, jak zgwałcimy albo będziemy molestować seksualnie, wmawiając kobiecie, że widocznie prowokowała i sama się prosiła. Nic dziwnego, że chłopu puściły nerwy. Postronki też mają swoją wytrzymałość.     

Dojście do określonego punktu świadomości feministycznej wymagało ode mnie pewnego wysiłku, który podejmuję każdego dnia. Kiedyś myślałem, że skoro pozjadałem wszystkie feministyczne rozumy to patriarchat może pocałować mnie w dupę. Myliłem się. Moja świadomość w żaden sposób nie wpłynęła na uszczuplenie patriarchatu, a co dopiero na jego zniknięcie. Ma się świetnie i niewiele sobie robi (żeby nie napisać nic) z moich wysiłków na rzecz jego zniesienia. Okej, jestem sfeminizowanym gościem, ale nadal mężczyzną wyhodowanym w zmaskulinizowanej kulturze, z szeregiem prerogatyw wynikających z mojej biologicznej płci. 

Przez wiele lat wchodziłem w tę rolę, grałem w „typową” męsko-damską grę pozorów budowania tożsamości w kontrze do płci przeciwnej (dzisiaj bym zapytał: czyli jakiej? Bo absolutnie nie ma mojej zgody na to, że płeć kobieca jest przeciwieństwem męskiej. Raczej jej uzupełnieniem w palecie innych płci kulturowych). Dzisiaj gwiżdżę na normy męskości, przełamuję stereotypy dotyczące płci jak opłatki i sprzeniewierzam się męskim cnotom z uśmiechem na twarzy. Dekonstruuję kulturowy wizerunek mężczyzny z lekkością przekładania klocków. Odmawiam realizacji społecznych oczekiwań (do mnie jako mężczyzny) z łatwością odrzucenia propozycji przyjęcia ulotki. Demontuję patriarchalną ramę wychowania zupełnie jakbym rozkładał konstrukcję z kasztanów i zapałek.

Okazuje się, że takim mądralą jestem w mieście. W dużej aglomeracji, która poprzez wzmożony ruch turystyczny, wykształcenie, dużą rotację ludności i prestiż międzynarodowy jest w stanie przełknąć różne odmiany mojej seksualności oraz anarchistyczne manifesty równości. Schody zaczynają się w miasteczkach i wsiach, które nie pretendują do miana europejskiej stolicy kultury, bo przystanki PKS są z blachy falistej, chałupy zadaszone eternitem, a bezrobocie sięga zenitu. No i bądź tu mądry z tym swoim genderem…

10 maja, 12:00

Jestem u znajomych na wsi. Sobota przy wyrębie lasu. I lecą różne seksistowskie teksty albo „nie świruj, bo takie życie – natury nie oszukasz”. A chłopaki są z okolicznych wiosek. A to jeden lubi sprosić dziewuchy do siebie i tak nachajcować w piecu, żeby te zaczęły się rozbierać. Z gorąca. Drugi baby do lasu nie weźmie, żeby mu się nie pałętała między nogami, itd. Dobrze się nie znamy, więc delikatnie insynuuję, że takie teksty są nie na miejscu, bo odbierają kobietom podmiotowość albo sprowadzają je do poziomu obiektów seksualnych. W odpowiedzi słyszę, że „e tam”, „że w mieście się tych bzdur nasłuchałem”, „że tu człowiek bliżej ziemi żyje”. A ziemia to natura. A natury… wiadomo. No i gadaj z takim. Ale w głowie pobrzmiewają mi słowa Jacksona Katza, że najgorsza plaga to bierność. A ja nie chcę być bierny, więc reaguję. Widocznie za słabo, bo tylko wzbudzam śmiech wśród chłopaków od wyrębu. Tracę grunt pod nogami. Co, mam się obrazić, obrócić na pięcie i wyjść? Z lasu? I gdzie pójdę? Mam się nie odzywać do nich do końca dnia? A może właśnie podgrzewać dyskusję i upierać się przy swoim? Szybką się nudzą. Przeskakują z jednego tematu na drugi. Z jednego świńskiego komentarza na następny. Musiałbym chyba porzucić robotę i zając się dydaktyką wśród drwali na poważnie.

Tego samego dnia wieczorem przy ognisku podobnie. W dodatku chłopaki już tak napite, że kompletnie nic do nich nie dociera. Czuję się bezsilny i zdruzgotany porażką antyseksistowskiej dydaktyki. Jak rozmawiać o równości w takich warunkach? To pytanie ciśnie mi się na usta i błądzi w zakamarkach mózgu w poszukiwaniu odpowiedzi. Niczym Tezeusz podążający za nitką Ariadny. W mieście błyszczę na panelach (głównie dyskusyjnych, ale i podłogowych, jak mnie zaproszą na salony), bryluję w sfeminizowanym towarzystwie, ględzę na antenach o przełamywaniu stereotypów i popisuję się retoryką równościową na wiecach i w wywiadach. A na wsi? Oratorska klapa, wielka i ciężka jak od studni, a może raczej jak od prehistorycznego kamiennego kibla.