Dziennik feministy. Reportaż z życia. Część I

Od lat gimnastykuję się sam ze sobą, żeby wyplenić chwasty wychowania patriarchalnego zasadzone w moim ogródku. Czytam stosowne książki, rozmawiam z odpowiednimi osobami, chodzę na słuszne spotkania i warsztaty. Dodatkowo trenuję umysł, kminiąc, jak się pozbyć seksistowskiego ścierwa z jadłospisu. Wszystko to robię z własnej woli, nikt mnie nie przymusza ani nie mami wiecznym odkupieniem. Po prostu w którymś momencie uświadomiłem sobie, że kultura w której dorastałem i społeczeństwo, w którym żyję, opiera się na przywilejach dla mężczyzn. Czyli w tym i dla mnie.

To faceci są dopingowani do zdobywania świata, podczas gdy dziewczynom się wykłada, że ich miejsce jest u boku mężczyzn, służąc im wytchnieniem po wysiłku w zdobywaniu laurów. To my, kolesie, prędzej jesteśmy promowani w zakładach pracy, na uniwersytetach i w organizacjach niż nasze koleżanki. To my mamy społeczne przyzwolenie na świńskie, seksistowskie kawały i komentarze, podczas gdy panie powinny siedzieć cicho i uśmiechać się tak, żeby nie było widać zębów. Paniom nie wypada. To nam wybaczą przemoc, brak kontroli nad sobą i poniżanie kobiet, bo natura nie wybiera. Taki skręt DNA. Nic się nie da zrobić, córko, powie ksiądz, musisz nieść swój krzyż (ale krzyż, jak zauważył prof. Osiatyński, niósł facet…). To na nas przymkną oko, jak zgwałcimy albo będziemy molestować seksualnie, wmawiając kobiecie, że widocznie prowokowała i sama się prosiła. Nic dziwnego, że chłopu puściły nerwy. Postronki też mają swoją wytrzymałość.     

Dojście do określonego punktu świadomości feministycznej wymagało ode mnie pewnego wysiłku, który podejmuję każdego dnia. Kiedyś myślałem, że skoro pozjadałem wszystkie feministyczne rozumy to patriarchat może pocałować mnie w dupę. Myliłem się. Moja świadomość w żaden sposób nie wpłynęła na uszczuplenie patriarchatu, a co dopiero na jego zniknięcie. Ma się świetnie i niewiele sobie robi (żeby nie napisać nic) z moich wysiłków na rzecz jego zniesienia. Okej, jestem sfeminizowanym gościem, ale nadal mężczyzną wyhodowanym w zmaskulinizowanej kulturze, z szeregiem prerogatyw wynikających z mojej biologicznej płci. 

Przez wiele lat wchodziłem w tę rolę, grałem w „typową” męsko-damską grę pozorów budowania tożsamości w kontrze do płci przeciwnej (dzisiaj bym zapytał: czyli jakiej? Bo absolutnie nie ma mojej zgody na to, że płeć kobieca jest przeciwieństwem męskiej. Raczej jej uzupełnieniem w palecie innych płci kulturowych). Dzisiaj gwiżdżę na normy męskości, przełamuję stereotypy dotyczące płci jak opłatki i sprzeniewierzam się męskim cnotom z uśmiechem na twarzy. Dekonstruuję kulturowy wizerunek mężczyzny z lekkością przekładania klocków. Odmawiam realizacji społecznych oczekiwań (do mnie jako mężczyzny) z łatwością odrzucenia propozycji przyjęcia ulotki. Demontuję patriarchalną ramę wychowania zupełnie jakbym rozkładał konstrukcję z kasztanów i zapałek.

Okazuje się, że takim mądralą jestem w mieście. W dużej aglomeracji, która poprzez wzmożony ruch turystyczny, wykształcenie, dużą rotację ludności i prestiż międzynarodowy jest w stanie przełknąć różne odmiany mojej seksualności oraz anarchistyczne manifesty równości. Schody zaczynają się w miasteczkach i wsiach, które nie pretendują do miana europejskiej stolicy kultury, bo przystanki PKS są z blachy falistej, chałupy zadaszone eternitem, a bezrobocie sięga zenitu. No i bądź tu mądry z tym swoim genderem…

10 maja, 12:00

Jestem u znajomych na wsi. Sobota przy wyrębie lasu. I lecą różne seksistowskie teksty albo „nie świruj, bo takie życie – natury nie oszukasz”. A chłopaki są z okolicznych wiosek. A to jeden lubi sprosić dziewuchy do siebie i tak nachajcować w piecu, żeby te zaczęły się rozbierać. Z gorąca. Drugi baby do lasu nie weźmie, żeby mu się nie pałętała między nogami, itd. Dobrze się nie znamy, więc delikatnie insynuuję, że takie teksty są nie na miejscu, bo odbierają kobietom podmiotowość albo sprowadzają je do poziomu obiektów seksualnych. W odpowiedzi słyszę, że „e tam”, „że w mieście się tych bzdur nasłuchałem”, „że tu człowiek bliżej ziemi żyje”. A ziemia to natura. A natury… wiadomo. No i gadaj z takim. Ale w głowie pobrzmiewają mi słowa Jacksona Katza, że najgorsza plaga to bierność. A ja nie chcę być bierny, więc reaguję. Widocznie za słabo, bo tylko wzbudzam śmiech wśród chłopaków od wyrębu. Tracę grunt pod nogami. Co, mam się obrazić, obrócić na pięcie i wyjść? Z lasu? I gdzie pójdę? Mam się nie odzywać do nich do końca dnia? A może właśnie podgrzewać dyskusję i upierać się przy swoim? Szybką się nudzą. Przeskakują z jednego tematu na drugi. Z jednego świńskiego komentarza na następny. Musiałbym chyba porzucić robotę i zając się dydaktyką wśród drwali na poważnie.

Tego samego dnia wieczorem przy ognisku podobnie. W dodatku chłopaki już tak napite, że kompletnie nic do nich nie dociera. Czuję się bezsilny i zdruzgotany porażką antyseksistowskiej dydaktyki. Jak rozmawiać o równości w takich warunkach? To pytanie ciśnie mi się na usta i błądzi w zakamarkach mózgu w poszukiwaniu odpowiedzi. Niczym Tezeusz podążający za nitką Ariadny. W mieście błyszczę na panelach (głównie dyskusyjnych, ale i podłogowych, jak mnie zaproszą na salony), bryluję w sfeminizowanym towarzystwie, ględzę na antenach o przełamywaniu stereotypów i popisuję się retoryką równościową na wiecach i w wywiadach. A na wsi? Oratorska klapa, wielka i ciężka jak od studni, a może raczej jak od prehistorycznego kamiennego kibla.