Łukasz Wójcicki
Jest luty. Jestem w Szwecji na warsztatach z intersekcyjnej polityczności ciała. Punktem wyjścia dla fizycznego ruchu jest metoda kontaktu improwizacji w radykalnym, „squeerowanym” wydaniu. Zaś podstawą dla słowa jest szerokie ujęcie ciała w kontekstach genderowych, politycznych, społecznych i ekonomicznych.
Okazuje się, że wśród osób uczestniczących jestem jedynym okazem cis hetero faceta. Znaczy, jestem w miażdżącej mniejszości. Mam namiastkę poczucia tego, co mogą przeżywać osoby znajdujące się w mniejszości. To jest oczywiście jakaś biedna projekcja tego uczucia, ponieważ nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czują osoby, których tożsamość seksualna jest stale gwałcona, a one same zmuszane są do ciągłego konstruowana owej tożsamości wokół faktu przynależności do mniejszości seksualnej. Przez dwa dni przeżywałem to, co one przeżywają przez całe życie. Czułem się jak w eksperymencie „Niebieskoocy”. No, nie do końca, bo nie byłem dyskryminowany, a wręcz przeciwnie. Zatem raczej było to uczucie życia w utopii.
Mimo mniejszościowej pozycji, znajdowałem się w negatywie codziennych sytuacji fobii i uprzedzeń, jakich doświadczają osoby nieheteronormatywne. Przede wszystkim, przebywałem w przyjaznym otoczeniu otwartości na różnorodność i akceptacji odmiennych emanacji tożsamości seksualnych. Czyli, nie dość, że posiadałem „fabryczne” przywileje z tytułu bycia białym, średniozamożnym, cis hetero facetem, to jeszcze moim przywilejom sprzyjały okoliczności, ugruntowując i wspierając je. Dawało mi to poczucie wzmocnienia i tak już solidnych przywilejów. W pewnym sensie, cała ta sytuacja była mocno ekskluzywna, bo taki świat na zewnątrz nie istnieje. Inkluzywność, w sytuacji luksusu całkowitej akceptacji, była zarezerwowana tylko dla nas, osób uczestniczących w warsztacie. Warunki były laboratoryjne, nijak nieprzystające do rzeczywistości. Na „wpych” pasujące do szwedzkich realiów, a co dopiero do polskich.
Mogę zaryzykować zdanie, że znalazłem się, paradoksalnie, w kolejnej uprzywilejowanej pozycji. Bo niestety, takich idealnych warunków akceptacji nigdzie nie uświadczą żadne mniejszości. Doświadczenie tego przywileju dało mi jednak sporo do myślenia. Skłoniło mnie do refleksji nad społeczną funkcją przywileju, jako siermiężnego narzędzia edukacji. Nurtowało mnie następujące pytanie: czy pozytywne wykorzystanie przywileju działa na jego korzyść czy niekorzyść? Z jednej strony, nie mam wpływu na posiadany biologicznie i klasowo przywilej, bo urodziłem się białym hetero mężczyzną w średniozamożnej, inteligenckiej rodzinie. Po latach niedostrzegania swojego przywileju, w końcu zacząłem go zauważać i krytycznie analizować. Postanowiłem skierować jego moc w stronę osób, które są w nieco gorszej sytuacji życiowej niż ja, a którym mój przywilej może w jakikolwiek sposób pomóc. Z drugiej strony, już samo korzystanie z przywileju jest kolejnym przywilejem, ugruntowującym i wzmacniającym go. Ten samopowielający się mechanizm przywilejów jest praktycznie nie do przeskoczenia, a rozwiązaniem jest jedynie tłumaczenie samemu sobie zasadności posiadanego przywileju i sposobu jego wykorzystania.
Symboliczne oddanie części swojego przywileju na rzecz marginalizowanych grup społecznych może być postrzegane jako paternalistyczny gest w ich kierunku.
Oto teraz ja, hojny dawca przywileju, odkryję przed wami namiastkę jego sprawczości. I choćby nie wiadomo jak dobre intencje temu towarzyszyły, zawsze znajdzie się ktoś, albo grupa osób, która je zdyskredytuje klasistowsko-rasistowską teorią postmarksistowską. Skądinąd słusznie. Kłopot w tym, że będąc białym, średniozamożnym, hetero-inteligenckim facetem, pozostaję poniekąd w klatce przywileju. Ani nie mogę się w niej całkowicie zamknąć, ani się jej ostatecznie pozbyć. Każde sięgnięcie po przywilej, chociażby w celu dokarmienia zimą gołębi, może spotkać się z najostrzejszą krytyką radykalnych teoretycznych umysłów. Umysłów, które zakorzenione w przywileju krytyki, często go nie dostrzegają, wysiadując go latami w cieplarnianych inteligenckich warunkach domowych bibliotek.
A zatem, gest dzielenia się przywilejem jest jego reprodukcją i w najmniejszym stopniu nie zrównuje nas z grupami czy indywiduami tego przywileju pozbawionymi. Tym samym, całkowita równość to fikcja. I nie tylko ze względu na różnice biologiczne, ale przede wszystkim społeczno-kulturowe. Oddając część swojego przywileju wykluczonym, zamiast wchodzenia w wyobrażeniową sferę transgresji, buduję relację władzy i nieformalnej hierarchii. To ja decyduję o odkrojeniu części swojego przywileju i to ja decyduję, gdzie i na jaki stół on trafi. Jednocześnie – fizyka tutaj wariuje – nie tracę z niego ani grama, tak samo jak ani gram nie przybywa po drugiej, wykluczonej stronie. Nadal jestem białym cis-hetero inteligentem płci męskiej, ewentualnie mniej zamożnym, co w najmniejszym stopniu nie ujmuje moim pozostałym, biologicznym przywilejom.
Można oczywiście zapytać, po co w takim razie w ogóle dzielić się przywilejem, skoro go nam nie ubywa, natomiast innym nie przybywa? A no po to, żeby ułatwić komuś życie, albo sprawić, że będzie lepsze i pełniejsze. I nawet pomimo post-wasalnych znamion dzielenia się przywilejem z nieuprzywilejowanymi, warto to robić, zachowując krytyczne podejście. Równowagę i poczucie sprawiedliwości może nam zapewnić cena, jaką musimy nie raz zapłacić za oddanie części swojego przywileju. I nawet jeśli wygląda to na arystokratyczne poświęcenie butonierki do zatamowania rany potrzebującemu, jest to poświęcenie na miarę naszego życia, które nie powinno podlegać ocenom, bo i niby jaka skala miałaby tu zastosowanie.
Wracając szczęśliwie do szwedzkiej przygody z początku eseju, improwizowany kontakt z osobą będącą w procesie tranzycji, jak chyba jeszcze nigdy dotąd, podsunął mi pod nos całą paletę przywilejów związanych z moim ciałem, których smród poczułem aż nazbyt wyraźnie. Jedno proste pytanie załatwiło wszystko: czy podczas tańca myślę o swoim ciele? Bach! No więc nie myślę, a na pewno nie myślałem w epoce przed pytaniem. Moje ciało spełnia wszelkie normy „zdrowego” i „normalnego”. Dlatego nie muszę o nim myśleć, bo nie ma o czym. Jest przezroczyste i powszednie jak chleb. Jestem z nim na co dzień, podporządkowując je mniej lub bardziej świadomie współczesnym kryteriom wyglądu. Nie potrafię jednoznacznie określić, na ile moja dbałość o ciało wynika z wewnętrznych pobudek zdrowotnych i fascynacją atletyczną budową, a na ile jest produktem społecznych oczekiwań wobec męskiego ciała. Gdzieś mi się to krzyżuję, a granice się zacierają. I mimo wmawiania sobie, że tu chodzi o prastarą maksymę: „w zdrowym ciele, zdrowy duch”, to jednocześnie wiem, że również trenuję swoje ciało pod dyktando kulturowych norm. I chociaż mnie to brzydzi i powoduje opór, to jednak jest niewygodnym faktem, z którym muszę się mierzyć.
Osoba, z którą byłem w parzę wyznała mi, że w przeciwieństwie do mnie, cały czas myśli o swoim ciele. Będąc osobą w tranzycji i wystawiając swoje ciało publicznie (bez względu na to czy jest to taniec, czy jazda autobusem), bez przerwy zastanawia się nad jego wyglądem i konsekwencjami społecznymi, jakie generuje. Ciągle zadaje sobie pytania o kształt swojego ciała, o jego kontekst i funkcje.
Czy spełnia normy i wypełnia oczekiwania? Czy jest dość takie, a nie inne? Czy jest wystarczające, czy może jest go aż nazbyt? Albo wręcz za mało? Jak jest postrzegane i co to znaczy w zestawieniu z ciałami większości? Jest to szereg pytań, których nigdy wcześniej sobie nie zadałem, ponieważ mój przywilej skutecznie mnie od nich odwodził. Moc przywileju polega na tym, że jest hodowany w ciszy i w pewnego rodzaju sekrecie, w zaciemnionych kątach świadomości. To uwewnętrznienie wzmacnia go i odżywia. Wystawienie na zewnątrz i zanegowanie społeczno-kulturowego przywileju oraz krytyczna ocena jego konsekwencji rozpuszcza go, pozbawiając relacji władzy. Efektem jest zrównanie społeczne i akceptacja różnorodności, czyli podcięcie filarów (nierówności ekonomiczne i przemoc) duetu władzy i przywileju.
To ciało dało mi do myślenia. Serio! Dziś już nie potrafię o nim nie myśleć w sytuacjach pozornie bez kontekstu. To jakby stać na pustkowiu przed audytorium: jak się nie ustawię, to będzie mnie widać. To, że nie widziałem (i nadal zdarza mi się nie zauważać) dalszych planów, w które jest wpisane moje ciało, pracowało (i nadal czasami pracuje) na chwałę przywileju. Dało mi to silny impuls do „queerowania” siebie: ciała, języka, tożsamości.
Dziś o moim „queer” myślę nie tylko z perspektywy tożsamości seksualnej, ale również, jeśli nie przede wszystkim, politycznej. Dominacja „męskości” w języku, w interpretacji ciała, czy w kształtowaniu postaw tożsamościowych coraz silniej skłania mnie do przełamywania tego hegemonicznego układu władzy. Im dalej w las, tym drzew gęściej. Im więcej nabieram świadomości feministyczno-queerowej, tym mocniejszego kopa wymierzam w patriarchat. Używam końcówek tzw. „żeńskich”, lub neutralnych. Interpretuję i eksponuję swoje ciało często niezgodnie z „męskim” kanonem. Zdarza mi się definiować swoją tożsamość poza binarnym podziałem płci i normatywnym dyskursem seksualności. Tak, zdarza mi się, bo nie jest to moja codzienna praktyka. Bardzo często po prostu nie mam odwagi sprzeciwić się społecznym wzorcom i kulturowym presjom dotyczącym bycia mężczyzną. Złogi pomyj patriarchalnej socjalizacji w mojej głowie są jak radioaktywne pierwiastki kopalne: choć skamieniałe, to promieniują.
Ktoś może powiedzieć, że całe to „queerowanie” to ewidentna oznaka mieszczańskiego przywileju. Dużo w tym prawdy, ale wolę przywilej budowany na akceptacji, równości i otwartości, niż na władzy, hierarchii i przemocy. Nasuwa mi się jednak pytanie, czy ten pierwszy w ogóle nazywać przywilejem, czy może anty-przywilejem, skoro w samym swoim założeniu go rozbraja? Możliwość wyrażania swojej społeczno-politycznej tożsamości to nie przywilej, ale szansa wsparta ludźmi, których spotykamy i sytuacjami, które tworzą nam na to przestrzeń. Dlatego queer w moim wydaniu to taki up-cykling przywileju: wykorzystuję go do kreowania rzeczywistości, do której nie został stworzony.