Dziennik feministy cz. III

połowa września

Zapisuje się na pewien dwutygodniowy kurs. Nie zdradzę jaki, żeby nikt nie poczuł się urażony (chociaż w sumie powinien, bo może dałoby mu to do myślenia), a zbieżność nazwisk nie będzie tu przypadkowa (to tylko taka figura retoryczna ponieważ żadne nazwiska tu nie padają). Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego nie podam nazwy kursu: mianowicie, to moja sprawa na jaki kurs się zapisałem. Najważniejsze, że temat kursu jest bardzo “męski”, przynajmniej w społecznym wyobrażeniu. Stąd, w pierwszym zdaniu pojawia się wyłącznie męska forma “mu” (nie mylić z odgłosem krowy “muuu”). Jest to celowe (podaję informacyjnie na wypadek, gdyby próbowano mnie odsądzić od feministycznej czci i wiary). 

Żeby lepiej zobrazować temat, możemy sobie wyobrazić, że jest to np. kurs na spawacza. Spawacz w wyobrażeniu wielu ludzi, jest mężczyzną. Bez dwóch zdań. Z trudem możemy sobie wyobrazić w tej roli kobietę. Niewykluczone, że w przyszłości to się zmieni. Tak, jak jeszcze do niedawna w głowach się nie mieściło, że motorniczym może być kobieta (motornicza? motorniczyni?). Oczywiście spawaczka jest możliwa, ale bardzo rzadko spotykana (ja, ani nikt ze znajomych mi osób, nie zna żadnej spawaczki). I żeby nie przedłużać, tyle słowem wstępu.

Pojawiam się na zajęciach spóźniony dwa dni (miałem swoje powody). Panowie już się trochę poznali, ale jak się później okazuje, niektórzy znali już się ze szkoły. Zauważam dwie panie, a właściwie dziewczyny, 19 i 20 lat. Sam jestem zaskoczony, że je spotykam na takim kursie. Szybko się reflektuję, że to przecież jak najbardziej w porządku, a przeze mnie przemawiają seksistowskie normy. Otrząsam się z nich jak pies, który właśnie wyszedł z wody. Po chwili już się cieszę, że dziewczyny zdecydowały się na taki “męski” kurs, i że będą przeciwwagą dla ilości testosteronu na sali. Jednocześnie mam przeczucie, że nie wszyscy panowie na kursie są feministami, czy choćby sympatyzują z feminizmem. 

Od początku lecą seksistowskie “żarciki”, nie brakuje również tych zabarwionych homofobią. “Żartują” prowadzący (było ich kilku), jak i uczestnicy. Kolejne dwuznaczne gesty, zachowania i komentarze sugerujące bliskość dwóch chłopaków powodują salwy śmiechu. No i mam kłopot. Co tu robić? Jak reagować? Nie wiem, czy jestem odosobniony w tej refleksji. Żaden z panów się nie przyzna.  Coś tam półgębkiem próbuję ripostować, ale marnie mi to idzie. Ledwo sam siebie mogę przekonać. Jakbym sobie nie wierzył. Próbuję się ratować tłumaczeniem, że i tak nie ma sensu, że świata nie zmienię, że robię, co mogę. Nie pomaga, bo nie robię, co mogę, a seksistowskie i homofobiczne komentarze coraz bardziej uwierają. Około dwudziestu obcych mi chłopa w uścisku testosteronowej sztamy i weź bądź człowieku mądry, i teraz stań przed nimi i powiedz, że nie podobają ci się takie komentarze, i że sobie nie życzysz. Kilkakrotnie układałem sobie przemówienie na ten temat, jak odczyt na konferencję, ale za każdym razem, kiedy miałem je wygłosić, cały plan palił na panewce. Raz, że sytuacja na sali zmieniała się dynamicznie i nikt nie czekał na mnie, aż łaskawie otworzę jadaczkę i wygłoszę oświecający referat na temat norm i ról społecznych. Dwa, chyba najważniejsze, za każdym razem brakowało mi odwagi, żeby to zrobić. Już wstrzeliłem się w pauzę pomiędzy niewybrednymi uwagami, już się z gąską witałem, gdy oblatywał mnie strach i paraliżował usta robiąc ze mnie niemowę. 

Byłem przekonany do swoich racji, czułem, że chcę i powinienem reagować na to seksistowskie gówno, ale masa mnie przytłaczała. Bałem się, że zostanę wyśmiany i zamieciony pod dywan jak ślad piachu z podeszwy buta. Podążyłem za czyjąś radą i przyjąłem następującą strategię: najpierw zbudować pozycję w grupie a potem ją wykorzystać do przemycania swoich racji. Zadziałało! Na początku, wiadomo, panowie badali teren, co im wolno, a czego nie. Jak daleko mogą się posunąć. Mogli całkiem sporo. Nikt nie reagował, czyli było milczące przyzwolenie. Cholernie źle mi z tym było. Dlatego postanowiłem, że swoją postawą, uporem i pracowitością zdobędę ich zaufanie. Nie czułem się najlepiej w tej męskiej grze. Miałem świadomość, że uczestniczę w niezbyt wyszukanym samczym rytuale budowania hierarchii (dominacji) i autorytetu (władzy). Czyli dwóch rzeczy, którymi na co dzień gardzę, i wobec których stawiam swój opór. Miałem nie lada orzech do zgryzienia. Zgniły kompromis vs niezłomność postanowień. Szukanie tu złotego środka równało się ze znalezieniem Atlantydy.

początek II połowy września

Wiatr z deszczem zamiatają liśćmi ulice i chodniki. Postawione kołnierze obcinają horyzont. Wrony jakieś markotne, obrażone na pogodę. Wszyscy mają kwaśne miny, jakby to miało przegonić nasiąknięte deszczem chmury. Ja na rowerze. Kałuże umykają  spod opon jak węże. Wchodzę do sali. Już w korytarzu czuć mężczyzn. Zmieniamy ubrania (zajęcia tego wymagały). Zwyczajowo, lecą prymitywne komentarze typu, że ktoś ma coś “pedalskie”, albo że przypomina “ciotę”. Ktoś komuś z serca radzi, żeby coś tam zmienił bo wygląda jak “pizda”, że szatnia damska jest obok, itp.

Jeszcze na początku kursu jednym z najśmieszniejszych żartów był taki, że jak ktoś się schyla to musi uważać, żeby inny go “nie zapiął”. Do tego wiele sytuacji kontaktowych, w bliskości fizycznej, uruchomiało lawinę kolejnych prymitywnych komentarzy. W ten sposób panowie radzili sobie z sytuacjami, do których nie byli przyzwyczajeni, ani nikt nie nauczył ich, że taka bliskość nie musi być dwuznaczna, seksualna. Wszystko “się kojarzyło”, bo dzięki ośmieszeniu zupełnie naturalnej sytuacji bliskości, stawała się ona odrealniona i ratowała od przekonania, że to może być życie. A tak to można było trwać w przeświadczeniu, że to tylko gra, zabawa kończąca się o umówionej godzinie, po której wracamy do realu. 

Dalej już było tylko lepiej. Moje komentarze w obronie żeńskich końcówek, niestereotypowego postrzegania płci, czy różnych tożsamości seksualnych stawały się coraz śmielsze, a ich przyjęcie coraz bardziej otwarte. Dalekie to wszystko było od ideału, ale cieszyłem się jak dziecko na wieść o nowej przygodzie. Miałem wrażenie, że mój mały krok jest wielkim krokiem grupy, żeby nie napisać ludzkości. Zająłem już szanowane miejsce w hierarchii. Chłopaki zdążyli się przekonać, że jestem dobry w tym, co robię, że  jestem “swój chłop”, potrafię zdobyć ich zaufanie, a moje zdanie wpływa na decyzje innych. Tym sposobem moje coraz odważniejsze komentarze uwrażliwiające na gender spotykały się z większą aprobatą i zrozumieniem. Obyło się bez szczegółowego tłumaczenia dlaczego tak, a nie inaczej, bo lekcja dżenderyzmu płynęła wprost z otchłani życia, z przykładów, które jak okruchy sypały się nam pod nogi. 

koniec września

Jeszcze z tydzień temu, gdy prowadzący zajęcia mówił do jednej z dziewczyn, że “ją wykorzysta” mając na myśli jej umiejętności i wiedzę, panowie rechotali jak ropuchy w okresie rozrodczym. Dziś wielu z nich by się zawstydziło a reszta by sobie nie pozwoliła na płytką jak woda w klozecie uwagę, że “my też ją chętnie wykorzystamy”. Naturalnie, jeszcze wiele do zrobienia, ale mały kroczek naprzód został zrobiony. Jeden z prowadzących powtarzał jak mantrę, że na tym kursie dziewczyny muszą się starać podwójnie, bo raz, że są dziewczynami, a dwa, że to zajęcie głównie dla mężczyzn, więc będą oceniane jak mężczyźni. Diagnoza może i słuszna, bo tak działa patriarchat, ale zamiast niwelować nierówności, on je podkreślał i umacniał. Tu pozostałem bezradny. Nie zdobyłem się na wysiłek zaprezentowania innej perspektywy i obalenia mitu genetycznych predyspozycji. Czułem, że zawodzę, ale pocieszałem się innymi sukcesami dydaktycznymi chcąc zagryźć na słodko ten gorzki kawałek rzeczywistości. 

Ostatniego dnia jeden z prowadzących zajęcia wygłosił mowę. Taką jakby końcową, na pożegnanie. Przywołał zdarzenie z podobnego kursu, który prowadził w innym miejscu i w innym czasie. Opowiedział o kobiecie, która zażartowała sobie z gwałtu. Flirtowała z nim mówiąc, że być zgwałconą przez takiego przystojniaka to sama przyjemność. Wtedy on obalił ją na podłogę, wszedł jej między nogi i złapał za ubranie w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że wystarczy jedno szarpnięcie by pozbawić ją odzieży. Wtedy krzyknął w jej przerażoną twarz pytając, czy nadal jej do śmiechu, i czy na pewno gwałt sprawi jej przyjemność. Dał jej lekcje w obrzydliwie machystowskim stylu. Jak się za chwilę okazało, bliska mu osoba została zgwałcona. To doświadczenie nauczyło go, że gwałt jest ohydny. Niestety nie było nikogo i pewnie nadal nie ma, z kim mógłby pogadać o swoich emocjach, w kogo się wtulić, i komu zapłakać w ramię. Bo zawsze był twardzielem, który gryzł swoje troski jak kawał suchego chleba. I mimo że zęby bolały, i dziąsła krwawiły, to trzeba było żreć swoją niedolę, bo mężczyzna musi być twardy, nie miętki. To jak miał jej pokazać, że się nie godzi na żartowanie z przemocy seksualnej, jak tylko przemocą?

Byłem na niego wkurwiony i nim rozczulony jednocześnie. Chciałem go tłuc po tym betonowym łbie kowboja, a za chwilę przytulać i głaskać. Co miałem zrobić, skrytykować, że głupio postąpił podważając w ten sposób jego głęboko zakopane emocje? A może przyklasnąć dopowiadając, że powinien był ją prewencyjnie zgwałcić? Ale tylko zagryzałem wargi i w zaciszu swojego zakłopotania obiecałem sobie, że zawsze będę dokładał wszelkich starań, aby chłopaki nie musieli już nigdy więcej pluć krwią ze swoich dziąseł.

Łukasz Wójcicki