Poprawność polityczna knebluje nam usta, niejednokrotnie tuszując zło, jakie dzieje się na kolejnych planach słusznej walki politycznej. Zgadzamy się jednak na nią, ponieważ zwalnia nas z odpowiedzialności stawiania czoła słabościom, które są niemile widziane. Słabości obnażają defekty społeczności, na rzecz których działamy, będąc ich częścią lub osobami sprzymierzonymi. A przy założeniu, że środowiska te realizują wizje lepszego, równego i sprawiedliwego świata, chciałoby się, żeby owe defekty nigdy nie wypływały na powierzchnię.
Ilustracja Patricija Bliuj-Stodulska
Rzeczywistość jest jednak taka, że słabości i defekty istnieją, czy nam się to podoba, czy nie. Poprawność polityczna ich nie zatrze, ani nie spowoduje, że przestaną istnieć. Zamiast pomóc sprawie, jak często byśmy chciały_eli, poprawność polityczna sieje spustoszenie w naszych szeregach.
Na pewno nie jestem odosobniony w dylematach typu: facet bije rodzinę, ale jednocześnie jest zagrożony eksmisją na bruk. Czy:
A/ najpierw, w wyniku interwencji policji, założyć mu Niebieską Kartę, a potem go bronić przed tą samą policją, która przyjdzie po niego do mieszkania? A może najpierw rozbić kordon policji, a dopiero potem rozmawiać o Niebieskiej Karcie? W obu przypadkach powstaje niespójność: negujemy instytucję policji, odmawiając człowieczeństwa jej funkcjonariusz(ko)m (eksmisja), żeby za chwilę odwołać się do ich człowieczeństwa w obronie osób doświadczających przemocy (Niebieska Karta).
B/ a może blokować eksmisje nie wspominając nic o przemocy lokatora względem rodziny? Albo odwrotnie: ratujmy jego rodzinę od przemocy, a jego zostawmy na pastwę eksmisji? Może nie zasłużył na ochronę swoich praw obywatelskich, skoro jest zły do szpiku? Kryminalny życiorys lokatora nie pomaga sprawie, bo na pewno znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że bandyty bronić nie będą. Ale z drugiej strony, bandyta też człowiek i dlaczego by nie miał dostać szansy na zmianę? A może tym bardziej powinno się bronić bandziora, żeby pokazać, że ochrona praw człowieka jest nadrzędną wartością, ponad podziałami i ocenami? Kłopot w tym, że to dwie strony tej samej monety. Prawa człowieka dotyczą obu kwestii.
Możliwe rozwiązanie: organizujemy blokadę eksmisji, działając w obronie praw lokatorskich osób stosujących przemoc, jak i jej doświadczających. Wiem, nie wygląda to najlepiej, ale im wszystkim należy się ochrona przed wyrzuceniem na bruk. Jednocześnie wyraźnie informujemy opinię publiczną o sytuacji przemocy w eksmitowanej rodzinie. Możemy publicznie zapewnić, że podejmiemy niezbędne kroki do pociągnięcia sprawcy przemocy do prawnej odpowiedzialności oraz do zapewnienia pełnej ochrony osobom jej doświadczających. Jeżeli same_i nie jesteśmy w stanie wywiązać się z powyższego zobowiązania, zadbajmy, żeby sprawa została przekazana w odpowiednie ręce (np. organizacji, która profesjonalnie zajmuje się walką z przemocą w rodzinie), monitorując od czasu do czasu sytuację.
Przypadek drugi: walka o prawo do pobytu migranta wyznającego mocno seksistowskie i homofobiczne przekonania:
A/ czy skupiać się na jego prawach obywatelskich oraz tępić systemową dyskryminację i rasizm, milcząc na temat jego opresyjnego podejścia do kobiet i osób homoseksualnych? Może to nie nasza sprawa, jak traktuje kobiety i osoby LGBT? Ale czy wtedy, działając dla „dobra sprawy”, nie dajemy przyzwolenia na zachowania, które radykalnie potępiamy? Z drugiej strony, czy jak zaczniemy mówić o jego dyskryminacji kobiet i osób LGBT, to nie wycofa się ze współpracy organizacja wspierająca nasze starania o uzyskanie dla tej osoby papierów?
B/ a może, przed rozpoczęciem rozbrajania systemu wysiedleń i deportacji, powinno się go skierować na szkolenie z równościowego traktowania kobiet i osób nienormatywnych? Ale czy wtedy nie będzie już za późno na edukację? Bo jak go odeślą, to kogo będziemy edukować?
C/ a może załatwić sprawę pobytu, a potem zabrać się za edukację? No, ale takie sprawy ciągną się miesiącami, a zazwyczaj latami. W tym czasie jego negatywna postawa wobec kobiet i osób LGBT może się utrwalić. Poza tym, powstaje tu problem natury etycznej: tępimy instytucje państwa, zarzucając im rasizm i ksenofobię, żeby za chwilę skorzystać z ich udogodnień, żądając równego traktowania przyjezdnych. Ale czy aby nie postępujemy według tego sprzecznego mechanizmu, ponieważ nie chcemy czuć się faworyzowane_i, próbując w ten sposób zatrzeć wszelkie ślady uprzywilejowania?
Możliwe rozwiązanie: Walczymy wraz z uchodźcą o jego prawo do pobytu, nie bojąc się głośno krytykować jego dyskryminacyjnej postawy wobec kobiet i osób LGBT. Podobnie jak otwarcie krytykujemy relacje męskiej władzy i dominacji mężczyzn wobec kobiet w społeczeństwie, w którym żyjemy. Jeżeli ktoś, próbując nas nastraszyć uchodźcą, wyciąga historię gwałtu, którego dopuścili się inni uchodźcy na kobiecie, należy ostro potępić wszelkie przypadki gwałtu i wyraźnie zaznaczyć, że zdarzają się one w każdych społecznościach i społeczeństwach. Konkretne zdarzenie, mimo jego niedopuszczalności, nie definiuje zachowań wszystkich mężczyzn w danej społeczności. Możemy nawiązać współpracę, zawiązać sojusz z organizacjami lub kolektywami, które zajmują się pracą na rzecz integracji, akceptacji i różnorodności, aby wspólnie i równolegle działać na poziomie zniesienia granic i edukacji równościowej.
Wreszcie, trzeci przypadek: facet działa na rzecz krzewienia demokracji, ale, dajmy na to, nie płaci alimentów.
A/ czy nabieramy wody w usta, zagryzamy język i wmawiamy sobie, że to „tylko alimenty”, a tu przecież chodzi o coś więcej, bo o całą demokrację? Ryzykujemy wtedy krzywdzące wartościowanie podmiotów walki. Bo czy z jednej strony obrona demokracji jest ważniejsza od ochrony dzieci przed przemocą ekonomiczną? I z drugiej, czy wartości demokratyczne, w obronie których stajemy, nie zakładają sprawiedliwości i równości także w obszarze odpowiedzialności za dziecko?
B/ czy odkładamy rozliczenie kolegi, współtowarzysza, lidera, na później, po uporaniu się z obroną demokracji? W tym przypadku ryzykujemy, że jeśli obrona demokracji będzie trwała „nie-wiadomo-ile”, to możemy dwa razy zapomnieć o tym, do czego miały_liśmy wrócić. Poza tym, w przypadku porażki obrony, wszyscy mogą zapomnieć o jej liderze, a tym samym o jego ciemnych kartach z życiorysu. Mogą też się znaleźć takie_cy, które_rzy wtedy tym chętniej wrócą do spraw z przeszłości lidera, aby jeszcze bardziej go pogrążyć lub szukać wytłumaczenia porażki. Z kolei w przypadku zwycięstwa demokracji, jednym przypomną się alimenty ojca (sic!) tego sukcesu, aby zdyskredytować jego zasługi, innym, aby puścić je w niepamięć w obliczu historycznej chwili triumfu demokracji. Wtedy kolega lider zostanie na uprzywilejowanej pozycji tego, którego z alimentów się nie rozlicza.
C/ czy może oczekujemy, że póki nie „odrobi lekcji” i nie uporządkuje sprawy alimentacyjnej, nie ma mowy o żadnej obronie demokracji? Może w ten sposób unikniemy niebezpiecznego wyjątku, na który będą mogli powoływać się kolejni alimenciarze? A może ukręcimy łeb właśnie rodzącemu się ruchowi obywatelskiemu?
Możliwe rozwiązanie: Jeśli jesteśmy częścią tego ruchu, mówmy otwarcie o sytuacji alimentacyjnej lidera, nie bagatelizujmy sprawy i nie solidaryzujmy się bezmyślnie z kimś, kto alimentów nie płaci. Nasza solidarność i zrozumienie dla alimenciarza nie przyniosą krzty ulgi osobom, którym te alimenty się należą. Możemy zaproponować, że do momentu, kiedy nie wyjaśni się sprawa z alimentami, przewodnictwo ruchu przejmuje inna osoba. Z drugiej strony, nie porzucajmy walki o demokrację z powodu nieuregulowanej sytuacji alimentacyjnej człowieka, który tę walkę rozpoczął. Nie ma co się obrażać na cały ruch społeczny, który w końcu tworzą różni ludzie: tacy, co nie płacą alimentów, tacy, którzy wyzyskują swoich pracowników i tacy, którzy kupują pornografię.
Jak widać, więcej tu pytań niż odpowiedzi. Stawianie czoła takim wyzwaniom rzeczywistości to codzienność i nie ma co udawać, że te dylematy nie istnieją. Tyle że nie mówi się o nich, bo nikt nie chce dostać łatki kapitalisty, rasisty, homo-, czy islamofoba. Ludzie mają niezwykłą łatwość w ocenianiu innych. I nadzwyczajną trudność w ocenie swoich postępowań. Jeśli skrytykujemy przemocowe zachowanie osoby LGBTQ, to wytkną nam, że jesteśmy homofobami. Jeśli to będzie osoba wyznania muzułmańskiego, to skończymy jako islamofob(k)i. Jeśli innego koloru skóry, to jako rasiści_stki. Jeśli innego pochodzenia społecznego, to klasiści_stki, itd.
Łatwość w przylepianiu takich łatek wynika z naszego strachu, że jeśli nie zareagujemy, to sami_e skończymy z łatką -isty lub -foba. Póki nie pozbędziemy się z głowy policjanta, który pilnuje wskaźnika naszej poprawności politycznej, trudno będzie mówić o realnej zmianie. Zauważanie i krytykowanie błędów i mankamentów spraw, o które walczymy, nie ma służyć podkopywaniu ideałów, ale właśnie ich wzmacnianiu i ulepszaniu. Popchnąć gówniarza każdy_a potrafi, ale prawdziwa siła to okazanie słabości.
I nie mówię tu o wyciąganiu do publicznej wiadomości wad organizacyjnych lub strukturalnych wewnątrz Ruchu. Te powinny być omawiane na wewnętrznych kongresach, plenach i spotkaniach. Wewnętrzny ferment jest potrzebny, żeby teoria nie skostniała, a praktyka nie stała się rutyną. Umiejętność konstruktywnego krytykowania wzajemnych działań, wyciągania z nich wniosków i szukania nowych rozwiązań często przyćmiewa prywata i zwyczajna ludzka zawiść. Nie po to dyskutujemy z ideami wyznaczającymi kierunki Ruchu, żeby je ośmieszyć czy podważyć, ale żeby je wzmocnić i zasilić nowymi nurtami. Można w tym miejscu przywołać słowa bell hooks, która w podobnym tonie pisała o feminizmie:
„Dzięki głosom radykalnych teoretyczek, w tym kobiet kolorowych, oblicze feministycznej teorii i praktyki ulegało zmianie. […] W naszym społeczeństwie nie było dotąd równie samokrytycznego ruchu walczącego o sprawiedliwość społeczną, jak ruch feministyczny. Właściwa feministkom wola zmiany kierunku w sytuacjach, gdy było to konieczne, zawsze była głównym źródłem siły i witalności naszej walki. Ta wewnętrzna krytyka jest kluczowa dla wszelkiej polityki nastawionej na zmianę. Podobnie jak nasze życie nie jest niezmienne czy statyczne, nasza teoria musi pozostać płynna, otwarta i reagować na nowe informacje”.
Potrzebujemy więcej odwagi i śmiałości w mówieniu o naszych obawach i wątpliwościach, jakie pojawiają się w organizacjach i kolektywach, w których działamy. Ale przede wszystkim, potrzebujemy w Ruchu więcej miejsca na wyrażenie tych wątpliwości i obaw, bo jeśli same_i sobie będziemy kneblować usta, wycierając je jednocześnie hasłami o wolności wypowiedzi, to staniemy się tymi, których tak gorliwie krytykujemy. A nie o to nam przecież chodzi.