Queer – nie queer: siłowanie się z przywilejem

Łukasz Wójcicki

Jest luty. Jestem w Szwecji na warsztatach z intersekcyjnej polityczności ciała. Punktem wyjścia dla fizycznego ruchu jest metoda kontaktu improwizacji w radykalnym, „squeerowanym” wydaniu. Zaś podstawą dla słowa jest szerokie ujęcie ciała w kontekstach genderowych, politycznych, społecznych i ekonomicznych. 

Okazuje się, że wśród osób uczestniczących jestem jedynym okazem cis hetero faceta. Znaczy, jestem w miażdżącej mniejszości. Mam namiastkę poczucia tego, co mogą przeżywać osoby znajdujące się w mniejszości. To jest oczywiście jakaś biedna projekcja tego uczucia, ponieważ nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czują osoby, których tożsamość seksualna jest stale gwałcona, a one same zmuszane są do ciągłego konstruowana owej tożsamości wokół faktu przynależności do mniejszości seksualnej. Przez dwa dni przeżywałem to, co one przeżywają przez całe życie. Czułem się jak w eksperymencie „Niebieskoocy”. No, nie do końca, bo nie byłem dyskryminowany, a wręcz przeciwnie. Zatem raczej było to uczucie życia w utopii.

Mimo mniejszościowej pozycji, znajdowałem się w negatywie codziennych sytuacji fobii i uprzedzeń, jakich doświadczają osoby nieheteronormatywne. Przede wszystkim, przebywałem w przyjaznym otoczeniu otwartości na różnorodność i akceptacji odmiennych emanacji tożsamości seksualnych. Czyli, nie dość, że posiadałem „fabryczne” przywileje z tytułu bycia białym, średniozamożnym, cis hetero facetem, to jeszcze moim przywilejom sprzyjały okoliczności, ugruntowując i wspierając je. Dawało mi to poczucie wzmocnienia i tak już solidnych przywilejów. W pewnym sensie, cała ta sytuacja była mocno ekskluzywna, bo taki świat na zewnątrz nie istnieje. Inkluzywność, w sytuacji luksusu całkowitej akceptacji, była zarezerwowana tylko dla nas, osób uczestniczących w warsztacie. Warunki były laboratoryjne, nijak nieprzystające do rzeczywistości. Na „wpych” pasujące do szwedzkich realiów, a co dopiero do polskich.

Mogę zaryzykować zdanie, że znalazłem się, paradoksalnie, w kolejnej uprzywilejowanej pozycji. Bo niestety, takich idealnych warunków akceptacji nigdzie nie uświadczą żadne mniejszości. Doświadczenie tego przywileju dało mi jednak sporo do myślenia. Skłoniło mnie do refleksji nad społeczną funkcją przywileju, jako siermiężnego narzędzia edukacji. Nurtowało mnie następujące pytanie: czy pozytywne wykorzystanie przywileju działa na jego korzyść czy niekorzyść? Z jednej strony, nie mam wpływu na posiadany biologicznie i klasowo przywilej, bo urodziłem się białym hetero mężczyzną w średniozamożnej, inteligenckiej rodzinie. Po latach niedostrzegania swojego przywileju, w końcu zacząłem go zauważać i krytycznie analizować. Postanowiłem skierować jego moc w stronę osób, które są w nieco gorszej sytuacji życiowej niż ja, a którym mój przywilej może w jakikolwiek sposób pomóc. Z drugiej strony, już samo korzystanie z przywileju jest kolejnym przywilejem, ugruntowującym i wzmacniającym go. Ten samopowielający się mechanizm przywilejów jest praktycznie nie do przeskoczenia, a rozwiązaniem jest jedynie tłumaczenie samemu sobie zasadności posiadanego przywileju i sposobu jego wykorzystania.

Symboliczne oddanie części swojego przywileju na rzecz marginalizowanych grup społecznych może być postrzegane jako paternalistyczny gest w ich kierunku.

Oto teraz ja, hojny dawca przywileju, odkryję przed wami namiastkę jego sprawczości. I choćby nie wiadomo jak dobre intencje temu towarzyszyły, zawsze znajdzie się ktoś, albo grupa osób, która je zdyskredytuje klasistowsko-rasistowską teorią postmarksistowską. Skądinąd słusznie. Kłopot w tym, że będąc białym, średniozamożnym, hetero-inteligenckim facetem, pozostaję poniekąd w klatce przywileju. Ani nie mogę się w niej całkowicie zamknąć, ani się jej ostatecznie pozbyć. Każde sięgnięcie po przywilej, chociażby w celu dokarmienia zimą gołębi, może spotkać się z najostrzejszą krytyką radykalnych teoretycznych umysłów. Umysłów, które zakorzenione w przywileju krytyki, często go nie dostrzegają, wysiadując go latami w cieplarnianych inteligenckich warunkach domowych bibliotek. 

A zatem, gest dzielenia się przywilejem jest jego reprodukcją i w najmniejszym stopniu nie zrównuje nas z grupami czy indywiduami tego przywileju pozbawionymi. Tym samym, całkowita równość to fikcja. I nie tylko ze względu na różnice biologiczne, ale przede wszystkim społeczno-kulturowe. Oddając część swojego przywileju wykluczonym, zamiast wchodzenia w wyobrażeniową sferę transgresji, buduję relację władzy i nieformalnej hierarchii. To ja decyduję o odkrojeniu części swojego przywileju i to ja decyduję, gdzie i na jaki stół on trafi. Jednocześnie – fizyka tutaj wariuje – nie tracę z niego ani grama, tak samo jak ani gram nie przybywa po drugiej, wykluczonej stronie. Nadal jestem białym cis-hetero inteligentem płci męskiej, ewentualnie mniej zamożnym, co w najmniejszym stopniu nie ujmuje moim pozostałym, biologicznym przywilejom. 

Można oczywiście zapytać, po co w takim razie w ogóle dzielić się przywilejem, skoro go nam nie ubywa, natomiast innym nie przybywa? A no po to, żeby ułatwić komuś życie, albo sprawić, że będzie lepsze i pełniejsze. I nawet pomimo post-wasalnych znamion dzielenia się przywilejem z nieuprzywilejowanymi, warto to robić, zachowując krytyczne podejście. Równowagę i poczucie sprawiedliwości może nam zapewnić cena, jaką musimy nie raz zapłacić za oddanie części swojego przywileju. I nawet jeśli wygląda to na arystokratyczne poświęcenie butonierki do zatamowania rany potrzebującemu, jest to poświęcenie na miarę naszego życia, które nie powinno podlegać ocenom, bo i niby jaka skala miałaby tu zastosowanie. 

Wracając szczęśliwie do szwedzkiej przygody z początku eseju, improwizowany kontakt z osobą będącą w procesie tranzycji, jak chyba jeszcze nigdy dotąd, podsunął mi pod nos całą paletę przywilejów związanych z moim ciałem, których smród poczułem aż nazbyt wyraźnie. Jedno proste pytanie załatwiło wszystko: czy podczas tańca myślę o swoim ciele? Bach! No więc nie myślę, a na pewno nie myślałem w epoce przed pytaniem. Moje ciało spełnia wszelkie normy „zdrowego” i „normalnego”. Dlatego nie muszę o nim myśleć, bo nie ma o czym. Jest przezroczyste i powszednie jak chleb. Jestem z nim na co dzień, podporządkowując je mniej lub bardziej świadomie współczesnym kryteriom wyglądu. Nie potrafię jednoznacznie określić, na ile moja dbałość o ciało wynika z wewnętrznych pobudek zdrowotnych i fascynacją atletyczną budową, a na ile jest produktem społecznych oczekiwań wobec męskiego ciała. Gdzieś mi się to krzyżuję, a granice się zacierają. I mimo wmawiania sobie, że tu chodzi o prastarą maksymę: „w zdrowym ciele, zdrowy duch”, to jednocześnie wiem, że również trenuję swoje ciało pod dyktando kulturowych norm. I chociaż mnie to brzydzi i powoduje opór, to jednak jest niewygodnym faktem, z którym muszę się mierzyć.

Osoba, z którą byłem w parzę wyznała mi, że w przeciwieństwie do mnie, cały czas myśli o swoim ciele. Będąc osobą w tranzycji i wystawiając swoje ciało publicznie (bez względu na to czy jest to taniec, czy jazda autobusem), bez przerwy zastanawia się nad jego wyglądem i konsekwencjami społecznymi, jakie generuje. Ciągle zadaje sobie pytania o kształt swojego ciała, o jego kontekst i funkcje.

Czy spełnia normy i wypełnia oczekiwania? Czy jest dość takie, a nie inne? Czy jest wystarczające, czy może jest go aż nazbyt? Albo wręcz za mało? Jak jest postrzegane i co to znaczy w zestawieniu z ciałami większości? Jest to szereg pytań, których nigdy wcześniej sobie nie zadałem, ponieważ mój przywilej skutecznie mnie od nich odwodził. Moc przywileju polega na tym, że jest hodowany w ciszy i w pewnego rodzaju sekrecie, w zaciemnionych kątach świadomości. To uwewnętrznienie wzmacnia go i odżywia. Wystawienie na zewnątrz i zanegowanie społeczno-kulturowego przywileju oraz krytyczna ocena jego konsekwencji rozpuszcza go, pozbawiając relacji władzy. Efektem jest zrównanie społeczne i akceptacja różnorodności, czyli podcięcie filarów (nierówności ekonomiczne i przemoc) duetu władzy i przywileju.

To ciało dało mi do myślenia. Serio! Dziś już nie potrafię o nim nie myśleć w sytuacjach pozornie bez kontekstu. To jakby stać na pustkowiu przed audytorium: jak się nie ustawię, to będzie mnie widać. To, że nie widziałem (i nadal zdarza mi się nie zauważać) dalszych planów, w które jest wpisane moje ciało, pracowało (i nadal czasami pracuje) na chwałę przywileju. Dało mi to silny impuls do „queerowania” siebie: ciała, języka, tożsamości. 

Dziś o moim „queer” myślę nie tylko z perspektywy tożsamości seksualnej, ale również, jeśli nie przede wszystkim, politycznej. Dominacja „męskości” w języku, w interpretacji ciała, czy w kształtowaniu postaw tożsamościowych coraz silniej skłania mnie do przełamywania tego hegemonicznego układu władzy. Im dalej w las, tym drzew gęściej. Im więcej nabieram świadomości feministyczno-queerowej, tym mocniejszego kopa wymierzam w patriarchat. Używam końcówek tzw. „żeńskich”, lub neutralnych. Interpretuję i eksponuję swoje ciało często niezgodnie z „męskim” kanonem. Zdarza mi się definiować swoją tożsamość poza binarnym podziałem płci i normatywnym dyskursem seksualności. Tak, zdarza mi się, bo nie jest to moja codzienna praktyka. Bardzo często po prostu nie mam odwagi sprzeciwić się społecznym wzorcom i kulturowym presjom dotyczącym bycia mężczyzną. Złogi pomyj patriarchalnej socjalizacji w mojej głowie są jak radioaktywne pierwiastki kopalne: choć skamieniałe, to promieniują.

Ktoś może powiedzieć, że całe to „queerowanie” to ewidentna oznaka mieszczańskiego przywileju. Dużo w tym prawdy, ale wolę przywilej budowany na akceptacji, równości i otwartości, niż na władzy, hierarchii i przemocy. Nasuwa mi się jednak pytanie, czy ten pierwszy w ogóle nazywać przywilejem, czy może anty-przywilejem, skoro w samym swoim założeniu go rozbraja? Możliwość wyrażania swojej społeczno-politycznej tożsamości to nie przywilej, ale szansa wsparta ludźmi, których spotykamy i sytuacjami, które tworzą nam na to przestrzeń. Dlatego queer w moim wydaniu to taki up-cykling przywileju: wykorzystuję go do kreowania rzeczywistości, do której nie został stworzony.

Poprawność polityczna – zbawienie czy zaraza?

Poprawność polityczna knebluje nam usta, niejednokrotnie tuszując zło, jakie dzieje się na kolejnych planach słusznej walki politycznej. Zgadzamy się jednak na nią, ponieważ zwalnia nas z odpowiedzialności stawiania czoła słabościom, które są niemile widziane. Słabości obnażają defekty społeczności, na rzecz których działamy, będąc ich częścią lub osobami sprzymierzonymi. A przy założeniu, że środowiska te realizują wizje lepszego, równego i sprawiedliwego świata, chciałoby się, żeby owe defekty nigdy nie wypływały na powierzchnię.

1 (5)Ilustracja Patricija Bliuj-Stodulska

Rzeczywistość jest jednak taka, że słabości i defekty istnieją, czy nam się to podoba, czy nie. Poprawność polityczna ich nie zatrze, ani nie spowoduje, że przestaną istnieć. Zamiast pomóc sprawie, jak często byśmy chciały_eli, poprawność polityczna sieje spustoszenie w naszych szeregach.

Na pewno nie jestem odosobniony w dylematach typu: facet bije rodzinę, ale jednocześnie jest zagrożony eksmisją na bruk. Czy:   

A/ najpierw, w wyniku interwencji policji, założyć mu Niebieską Kartę, a potem go bronić przed tą samą policją, która przyjdzie po niego do mieszkania? A może najpierw rozbić kordon policji, a dopiero potem rozmawiać o Niebieskiej Karcie? W obu przypadkach powstaje niespójność: negujemy instytucję policji, odmawiając człowieczeństwa jej funkcjonariusz(ko)m (eksmisja), żeby za chwilę odwołać się do ich człowieczeństwa w obronie osób doświadczających przemocy (Niebieska Karta). 

B/ a może blokować eksmisje nie wspominając nic o przemocy lokatora względem rodziny? Albo odwrotnie: ratujmy jego rodzinę od przemocy, a jego zostawmy na pastwę eksmisji? Może nie zasłużył na ochronę swoich praw obywatelskich, skoro jest zły do szpiku? Kryminalny życiorys lokatora nie pomaga sprawie, bo na pewno znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że bandyty bronić nie będą. Ale z drugiej strony, bandyta też człowiek i dlaczego by nie miał dostać szansy na zmianę? A może tym bardziej powinno się bronić bandziora, żeby pokazać, że ochrona praw człowieka jest nadrzędną wartością, ponad podziałami i ocenami? Kłopot w tym, że to dwie strony tej samej monety. Prawa człowieka dotyczą obu kwestii.

Możliwe rozwiązanie: organizujemy blokadę eksmisji, działając w obronie praw lokatorskich osób stosujących przemoc, jak i jej doświadczających. Wiem, nie wygląda to najlepiej, ale im wszystkim należy się ochrona przed wyrzuceniem na bruk. Jednocześnie wyraźnie informujemy opinię publiczną o sytuacji przemocy w eksmitowanej rodzinie. Możemy publicznie zapewnić, że podejmiemy niezbędne kroki do pociągnięcia sprawcy przemocy do prawnej odpowiedzialności oraz do zapewnienia pełnej ochrony osobom jej doświadczających. Jeżeli same_i nie jesteśmy w stanie wywiązać się z powyższego zobowiązania, zadbajmy, żeby sprawa została przekazana w odpowiednie ręce (np. organizacji, która profesjonalnie zajmuje się walką z przemocą w rodzinie), monitorując od czasu do czasu sytuację. 

Przypadek drugi: walka o prawo do pobytu migranta wyznającego mocno seksistowskie i homofobiczne przekonania:

A/ czy skupiać się na jego prawach obywatelskich oraz tępić systemową dyskryminację i rasizm, milcząc na temat jego opresyjnego podejścia do kobiet i osób homoseksualnych? Może to nie nasza sprawa, jak traktuje kobiety i osoby LGBT? Ale czy wtedy, działając dla „dobra sprawy”, nie dajemy przyzwolenia na zachowania, które radykalnie potępiamy? Z drugiej strony, czy jak zaczniemy mówić o jego dyskryminacji kobiet i osób LGBT, to nie wycofa się ze współpracy organizacja wspierająca nasze starania o uzyskanie dla tej osoby papierów?

B/ a może, przed rozpoczęciem rozbrajania systemu wysiedleń i deportacji, powinno się go skierować na szkolenie z równościowego traktowania kobiet i osób nienormatywnych? Ale czy wtedy nie będzie już za późno na edukację? Bo jak go odeślą, to kogo będziemy edukować? 

C/ a może załatwić sprawę pobytu, a potem zabrać się za edukację? No, ale takie sprawy ciągną się miesiącami, a zazwyczaj latami. W tym czasie jego negatywna postawa wobec kobiet i osób LGBT może się utrwalić. Poza tym, powstaje tu problem natury etycznej: tępimy instytucje państwa, zarzucając im rasizm i ksenofobię, żeby za chwilę skorzystać z ich udogodnień, żądając równego traktowania przyjezdnych. Ale czy aby nie postępujemy według tego sprzecznego mechanizmu, ponieważ nie chcemy czuć się faworyzowane_i, próbując w ten sposób zatrzeć wszelkie ślady uprzywilejowania? 

Możliwe rozwiązanie: Walczymy wraz z uchodźcą o jego prawo do pobytu, nie bojąc się głośno krytykować jego dyskryminacyjnej postawy wobec kobiet i osób LGBT. Podobnie jak otwarcie krytykujemy relacje męskiej władzy i dominacji mężczyzn wobec kobiet w społeczeństwie, w którym żyjemy. Jeżeli ktoś, próbując nas nastraszyć uchodźcą, wyciąga historię gwałtu, którego dopuścili się inni uchodźcy na kobiecie, należy ostro potępić wszelkie przypadki gwałtu i wyraźnie zaznaczyć, że zdarzają się one w każdych społecznościach i społeczeństwach. Konkretne zdarzenie, mimo jego niedopuszczalności, nie definiuje zachowań wszystkich mężczyzn w danej społeczności. Możemy nawiązać współpracę, zawiązać sojusz z organizacjami lub kolektywami, które zajmują się pracą na rzecz integracji, akceptacji i różnorodności, aby wspólnie i równolegle działać na poziomie zniesienia granic i edukacji równościowej.

Wreszcie, trzeci przypadek: facet działa na rzecz krzewienia demokracji, ale, dajmy na to, nie płaci alimentów. 

A/ czy nabieramy wody w usta, zagryzamy język i wmawiamy sobie, że to „tylko alimenty”, a tu przecież chodzi o coś więcej, bo o całą demokrację? Ryzykujemy wtedy krzywdzące wartościowanie podmiotów walki. Bo czy z jednej strony obrona demokracji jest ważniejsza od ochrony dzieci przed przemocą ekonomiczną? I z drugiej, czy wartości demokratyczne, w obronie których stajemy, nie zakładają sprawiedliwości i równości także w obszarze odpowiedzialności za dziecko? 

B/ czy odkładamy rozliczenie kolegi, współtowarzysza, lidera, na później, po uporaniu się z obroną demokracji? W tym przypadku ryzykujemy, że jeśli obrona demokracji będzie trwała „nie-wiadomo-ile”, to możemy dwa razy zapomnieć o tym, do czego miały_liśmy wrócić. Poza tym, w przypadku porażki obrony, wszyscy mogą zapomnieć o jej liderze, a tym samym o jego ciemnych kartach z życiorysu. Mogą też się znaleźć takie_cy, które_rzy wtedy tym chętniej wrócą do spraw z przeszłości lidera, aby jeszcze bardziej go pogrążyć lub szukać wytłumaczenia porażki. Z kolei w przypadku zwycięstwa demokracji, jednym przypomną się alimenty ojca (sic!) tego sukcesu, aby zdyskredytować jego zasługi, innym, aby puścić je w niepamięć w obliczu historycznej chwili triumfu demokracji. Wtedy kolega lider zostanie na uprzywilejowanej pozycji tego, którego z alimentów się nie rozlicza.

C/ czy może oczekujemy, że póki nie „odrobi lekcji” i nie uporządkuje sprawy alimentacyjnej, nie ma mowy o żadnej obronie demokracji? Może w ten sposób unikniemy niebezpiecznego wyjątku, na który będą mogli powoływać się kolejni alimenciarze? A może ukręcimy łeb właśnie rodzącemu się ruchowi obywatelskiemu?

Możliwe rozwiązanie: Jeśli jesteśmy częścią tego ruchu, mówmy otwarcie o sytuacji alimentacyjnej lidera, nie bagatelizujmy sprawy i nie solidaryzujmy się bezmyślnie z kimś, kto alimentów nie płaci. Nasza solidarność i zrozumienie dla alimenciarza nie przyniosą krzty ulgi osobom, którym te alimenty się należą. Możemy zaproponować, że do momentu, kiedy nie wyjaśni się sprawa z alimentami, przewodnictwo ruchu przejmuje inna osoba. Z drugiej strony, nie porzucajmy walki o demokrację z powodu nieuregulowanej sytuacji alimentacyjnej człowieka, który tę walkę rozpoczął. Nie ma co się obrażać na cały ruch społeczny, który w końcu tworzą różni ludzie: tacy, co nie płacą alimentów, tacy, którzy wyzyskują swoich pracowników i tacy, którzy kupują pornografię.

Jak widać, więcej tu pytań niż odpowiedzi. Stawianie czoła takim wyzwaniom rzeczywistości to codzienność i nie ma co udawać, że te dylematy nie istnieją. Tyle że nie mówi się o nich, bo nikt nie chce dostać łatki kapitalisty, rasisty, homo-, czy islamofoba. Ludzie mają niezwykłą łatwość w ocenianiu innych. I nadzwyczajną trudność w ocenie swoich postępowań. Jeśli skrytykujemy przemocowe zachowanie osoby LGBTQ, to wytkną nam, że jesteśmy homofobami. Jeśli to będzie osoba wyznania muzułmańskiego, to skończymy jako islamofob(k)i. Jeśli innego koloru skóry, to jako rasiści_stki. Jeśli innego pochodzenia społecznego, to klasiści_stki, itd.

Łatwość w przylepianiu takich łatek wynika z naszego strachu, że jeśli nie zareagujemy, to sami_e skończymy z łatką -isty lub -foba. Póki nie pozbędziemy się z głowy policjanta, który pilnuje wskaźnika naszej poprawności politycznej, trudno będzie mówić o realnej zmianie. Zauważanie i krytykowanie błędów i mankamentów spraw, o które walczymy, nie ma służyć podkopywaniu ideałów, ale właśnie ich wzmacnianiu i ulepszaniu. Popchnąć gówniarza każdy_a potrafi, ale prawdziwa siła to okazanie słabości.

I nie mówię tu o wyciąganiu do publicznej wiadomości wad organizacyjnych lub strukturalnych wewnątrz Ruchu. Te powinny być omawiane na wewnętrznych kongresach, plenach i spotkaniach. Wewnętrzny ferment jest potrzebny, żeby teoria nie skostniała, a praktyka nie stała się rutyną. Umiejętność konstruktywnego krytykowania wzajemnych działań, wyciągania z nich wniosków i szukania nowych rozwiązań często przyćmiewa prywata i zwyczajna ludzka zawiść. Nie po to dyskutujemy z ideami wyznaczającymi kierunki Ruchu, żeby je ośmieszyć czy podważyć, ale żeby je wzmocnić i zasilić nowymi nurtami. Można w tym miejscu przywołać słowa bell hooks, która w podobnym tonie pisała o feminizmie:

„Dzięki głosom radykalnych teoretyczek, w tym kobiet kolorowych, oblicze feministycznej teorii i praktyki ulegało zmianie. […] W naszym społeczeństwie nie było dotąd równie samokrytycznego ruchu walczącego o sprawiedliwość społeczną, jak ruch feministyczny. Właściwa feministkom wola zmiany kierunku w sytuacjach, gdy było to konieczne, zawsze była głównym źródłem siły i witalności naszej walki. Ta wewnętrzna krytyka jest kluczowa dla wszelkiej polityki nastawionej na zmianę. Podobnie jak nasze życie nie jest niezmienne czy statyczne, nasza teoria musi pozostać płynna, otwarta i reagować na nowe informacje”.

Potrzebujemy więcej odwagi i śmiałości w mówieniu o naszych obawach i wątpliwościach, jakie pojawiają się w organizacjach i kolektywach, w których działamy. Ale przede wszystkim, potrzebujemy w Ruchu więcej miejsca na wyrażenie tych wątpliwości i obaw, bo jeśli same_i sobie będziemy kneblować usta, wycierając je jednocześnie hasłami o wolności wypowiedzi, to staniemy się tymi, których tak gorliwie krytykujemy. A nie o to nam przecież chodzi.

Rozbrajanie słabości

Łukasz Wójcicki

Rozbrajam te stereotypy i uprzedzenia całymi dniami i ciągle mam wrażenie, że to worek bez dna. Czasem się budzę zlany potem z pytaniem na ustach: czy aby starczy mi życia? Czy starczy życia następnym pokoleniom, żeby skutecznie się tych uprzedzeń i stereotypów pozbyć? Czy starczy pokoleń? Bo przecież to samonakręcająca się machina: usuniesz jedną nierówność, na jej miejsce powstaną dwie nowe i tak bez końca. To jak zły sen. Co robić? Może nic? A może właśnie konsekwentnie ścinać łby tej Hydrze i rzucać na pożarcie lwom?

Mimo całego mojego zaangażowania w ruch wolnościowy, dopadają mnie słabości i zwątpienia. Wiem, nie da się cały czas zasuwać na najwyższych obrotach z niegasnącą nadzieją w sercu. Obroty czasem spadają, a nadzieja się wypala. Często pluję sobie w brodę, że nie zareagowałem, nie zrobiłem ruchu, nie pokazałem, że tu nie ma miejsca na seksistowskie odzywki czy ksenofobiczne komentarze. Źle mi z tym, ale nie daję rady. Robię, co mogę.

Żyję w bańce. Bańka jest przyjemna, bo są w niej inne osoby tak samo wrażliwe na nierówności społeczne i gender jak ja, więc jest bezpiecznie i wygodnie. Wystarczy krok poza bańkę, żeby strefa komfortu skurczyła się do rozmiarów jajka. I nie mówię tu o wycieczce na wieś, tylko o kursie autobusem, wizycie w sklepie, czy przechadzce po ulicy. Okazuję się, że ta bańka jest jednak dość ciasna. Ogranicza się do wypadów w znane i przyjazne miejsca, do spotkań ze znajomymi, a przede wszystkim do internetu. Jej ramy to skrzynka elektroniczna i portale społecznościowe. Niewiele.

Okazuje się, i nie jest to wcale wiedza najnowsza, tylko nie do końca uświadomiona, że otacza mnie świat, w którym równość i sprawiedliwość wcale nie są na piedestale, a raczej zajmują zasłużone miejsce w komórce obok węgla. Krzywdzące stereotypy nie są czymś, nad czym głowimy się w życiu codziennym. Szukanie powiązań między nierównością płci, a hierarchią i przywilejami nie należy do naszych zwyczajowych porannych rozmyślań przy kawie. I nawet nie o to chodzi, żebyśmy całymi dniami głowili_ły się nad tą układanką, ale żeby to był zwyczajowy element naszej codziennej egzystencji, powszechny budulec naszej wrażliwości. A tu figa, daleko nam od codzienności akceptacji i współodczuwania. Mamy inne zmartwienia.

Funkcjonowanie w najeżonym nierównościami, seksizmem, homofobią, ageismem, klasizmem społeczeństwie, dla mnie, osoby wrażliwej na gender, sprawiedliwość i równość, okazuje się nierzadko tytanicznym wysiłkiem. Nie zawsze mam sposobność zareagować. Często muszę się pilnować kosztem utraty zdrowia, możliwości, przywileju, czy w najlepszym wypadku – pieniędzy. Wtedy komentarz w obronie równego traktowania grzęźnie mi w ustach, a jego gorzki smak czuję jeszcze wiele dni po. Wyrzuty sumienia depczą mi po piętach, a płynąca z tego lekcja, mimo że pożyteczna, nie daje ukojenia.

Poruszanie się w tak idiotycznie i nieludzko skonstruowanym świecie, w którym formatuje się nas do norm, zamiast dostosowywać je do naszych potrzeb i indywidualnych realizacji, graniczy z cudem. A jednak przekraczamy tę granicę każdego dnia, żeby żyć i nie zwariować. Osoba z kosmosu patrzącą na to z zewnątrz, mogłaby pomyśleć, że to jakiś obłęd, piekło na ziemi. Ale mimo to, budzę się każdego dnia z zaciśniętą w dłoni, przepoconą kartką, na której odręczny napis z dnia wczorajszego głosi: WSTAWAJ I WALCZ!


Korekta: Grzegorz Stompor

Kultura gwałtu. Mit czy rzeczywistość?

Łukasz Wójcicki

Przekonanie, że istnienie kultury gwałtu jest histerią przewrażliwionych, pozbawionych poczucia humoru feministek, jest typowym przejawem myślenia osób wytrenowanych na sterydach patriarchatu. Sterydach o tyle niebezpiecznych, że aplikowanych nam bez naszej wiedzy już w kaszce z mlekiem.

Kultura gwałtu, wbrew wyobrażeniu wielu osób, to nie jakaś subkultura, w której bandy nabuzowanych kolesi, grasując po wsiach i miastach, napadają kobiety i dziewczyny, gwałcąc je w ciemnych uliczkach.

Kultura gwałtu to społeczne przyzwolenie na przemoc seksualną, stosowaną najczęściej przez mężczyzn w stosunku do kobiet. I nie w ciemnych załukach, ale w domach czy w pracy. W miejscach, gdzie hierarchia i relacja władzy zmusza je do milczenia i biernej akceptacji. A kultura gwałtu im „podpowiada”, że muszą nieść swój krzyż, że tak to już jest. Kultura gwałtu to niebezpieczne zjawisko przekraczania intymnych granic człowieka pod pretekstem zabawy i/lub zwyczaju. Przemoc seksualna zostaje tu przystrojona maską gry towarzyskiej i girlandami obyczajów, aby chronić jej sprawców – najczęściej mężczyzn – przed konsekwencjami i odpowiedzialnością za krzywdę wyrządzaną drugiej osobie (najczęściej kobiecie, cis lub trans).

Kultura gwałtu to przymykanie oka na sprawców przemocy seksualnej („a bo on taki nerwowy/zwariowany/wyluzowany jest”). Kultura gwałtu, to przerzucanie odpowiedzialności za przestępstwo przemocy seksualnej z osoby stosującej przemoc, na osobę jej doświadczającą. To pobłażliwość sądów w stosunku do sprawców przemocy seksualnej. Przepustkę do takiego postępowania daje nam seksistowskie wychowanie kobiet i mężczyzn: kobiety bagatelizują a mężczyźni wykorzystują ten stan, przy czym obie grupy są niewolnikami tego samego patriarchalnego systemu, który kobietom nakazuje uległość, a mężczyznom dominację. Każde wyłamanie się z tego schematu przypłacamy brakiem społecznej akceptacji, upokorzeniami i skierowaną w nas mową nienawiści.

Kobiety, uczone od dziecka podporządkowania mężczyźnie, nie zawsze wiedzą, że mogą reagować i sprzeciwiać się ohydnym, krzywdzącym obyczajom i pozornie neutralnym zachowaniom (jak klepnięcie w tyłek, złapanie za włosy, itp.). Najważniejsze jest poczucie naszego bezpieczeństwa; tradycja i zwyczaj nie mają tu nic do gadania. Jeśli się nie znamy, albo znamy słabo, oczekuję od ciebie, że zanim przekroczysz moje granice (nieważne, czy to będzie stanie obok siebie w bezpośredniej bliskości, dotknięcie mojego ramienia czy przytulenie się), to zapytasz, czy możesz. Wtedy dajesz mi poczucie bezpieczeństwa i kontroli sytuacji, w której mogę poczuć się niepewnie.

O takie poczucie bezpieczeństwa i wolność zabiegam, dlatego idę w Marszu Nieprzyzwolenia w Warszawie 10.10 o 20.00. Start pod Kolumną Zygmunta!

Logika polskiego chrystianizmu

Łukasz Wójcicki
Korekta: Michalina Pągowska

W Polsce mieszka prawie 39 milionów ludzi, w tym ponad 35 milionów to katoliczki_cy. Wynika z tego, że jesteśmy krajem chrześcijańskim. Ale jakoś nie możemy pożenić zacnych i wielkich chrześcijańskich wartości z sytuacją napływających do naszego kraju uchodźczyń_ców z Syrii. 

Jak to jest, że tak wybiórczo przyswajamy te wartości? Wybieramy tylko te, które pasują do układanki naszego społecznego matrixa. Prawicowa logika moralności jest dziurawa jak sito. Chcą bronić nienarodzonych płodów, ale odbierają prawo do życia całym istniejącym syryjskim rodzinom, zamykając im przed nosem drzwi pod pretekstem obrony polskości i suwerenności. Ale jakiej polskości? Boją się, że Syryjki_czycy wyjedzą im wszystkie ogórki kiszone, pierogi i kapustę z grzybami? Że zajmą miejsca pracy, których szanująca_y Polka_ak się brzydzi? Że zajmą mieszkania socjalne, których standard uwłacza Polkom_akom? I jakie zagrożenie suwerenności? Że staniemy się federacją Syrii? Czy że od nowego roku będzie nas obowiązywał szariat? Ale żarty na bok, bo sytuacja jest bardzo poważna.

Popularne są komentarze, że rodziny uchodźcze z Syrii powinny być przyjmowane przez kraje z podobnego kręgu kulturowego. Ludzie na portalach społecznościowych pytają, dlaczego nie przyjmą ich Katar, ZEA czy Arabia Saudyjska, tylko pchają się bez sensu do odległej kulturowo Europy. Dlaczego bracia i siostry w wierze muzułmańskiej ich nie przygarną do siebie? Odpowiem tak: z czysto ludzkiego punktu widzenia wiara tu nie ma nic do rzeczy. Czy jakby tłukli buddyst(k)ę na ulicy, to byśmy nie zareagowały_li, bo nie jest chrześcijanką_ninem? I oczekiwały_libyśmy, że to buddyjska sanga powinna jej/mu przyjść z pomocą? Pewnie nie. Bo mamy ludzkie odruchy. I dalej, jeśli jesteśmy świadkami sytuacji, w której katują Wietnamkę_czyka, to nie zareagujemy, bo będziemy przekonani_e, że powinna_nien zareagować ktoś z jej/jego kręgu kulturowego? Raczej nie, bo to niedorzeczne. Reagujemy, bo najpierw jesteśmy ludźmi, dopiero potem narodami i kręgami kulturowymi.

Tu nie chodzi o politykę i wiarę, jak by niektóre_rzy chciały_eli, ale o czysty humanitaryzm, który jest niezależny od religii i systemów państwowych. Nasza etyka i moralność, pod przymusem kulturowym, zostały skalibrowane na potrzeby systemów religijno-państwowych. Żeby je legitymizowały i umacniały. Chodzi o władzę i kontrolę nad podporządkowanymi tej władzy. Zapomnieliśmy_ałyśmy o naszym człowieczeństwie pod presją systemów wartości, które segregują i dyskryminują ludzi, faworyzując wyimaginowany „naród”. Dlatego, moim zdaniem, tak a nie inaczej myślimy o „obcych”. Jak o wrogach, a nie jak o ludziach.

Nie dajmy się zwieść konserwatywnej mantrze, że wyciągnięcie ręki do ludzi w potrzebie pogrąży Wielką Polskę w chaosie. Pogrążają nas inne sprawy, jak katolicyzacja szkół, projekt zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej czy odhumanizowana polityka migracyjna. Zdajmy się na swoje człowieczeństwo. Nie oglądajmy się na krzywdzące normy. Odrzućmy tresurę kulturową, która powstrzymuje nas od ludzkich odruchów nakazem analizy elementów potencjalnie niepasujących do układanki naszych wartości. Jesteśmy gotowe_i poświęcić ludzkie życie w imię wyuczonej moralności. Zamiast reagować zgodnie z doktryną humanizmu, mnożymy procedury i roztrząsamy motywacje osób, które uciekają przed wojną, krzywdą, śmiercią. Jakby to miało dać nam prawo do oceny ich decyzji. Nie o taką Polskę walczę. Dlatego przyjdę na demonstrację solidarnościową z osobami uciekającymi z Syrii, 12 września w Warszawie pod pomnikiem Mikołaja Kopernika!

#uchodźcymilewidziani

Homofobia, najgorsza zaraza

To, co przydarzyło się Dominikowi z Bieżunia, to okrutny i niesprawiedliwy scenariusz, jaki życie pisze dla niejednej_go z nas i jaki dla wielu osób już został napisany. Homofobia to „najgorsza zaraza” – jak śpiewa Chambawamba. Tych „najgorszych zaraz” już by się niestety trochę znalazło. Homofobia na pewno zajmuje w ich szeregu jedno z bardziej zasłużonych miejsc. 

Nieraz słyszałem pytanie, skąd się to gówno bierze? No nie z sufitu. Ani nie mamy tego w genach, jak chciałyby „pewne” środowiska i przykościelne koła parabiologiczne. Wystarczy cofnąć się myślami do okresu swojej młodości i przypomnieć sobie formułki, jakimi nas karmiono od przedszkola: że to choroba, dewiacja, ułomność, wielkie nieszczęście dla rodziny i narodu. Tak wyedukowani_e idziemy w świat. I kiedy spotykamy na swojej drodze osobę nieheteronormatywną, to raczej chcemy jej przywalić w gębę, żeby się „naprostowała”, niż przejść nad tym do porządku dziennego. Bo jeśli chłodno spojrzymy na sytuację, to ani orientacja, ani tożsamość seksualna nie ma żadnego znaczenia dla budowania bliższych lub dalszych, formalnych lub nieformalnych, ani prywatnych lub profesjonalnych relacji z ludźmi. Barierą do akceptacji i zrozumienia różnorodności jest wyłącznie nasza głowa nabita gnojem uprzedzeń i stereotypów.

Uprzedzenia i stereotypy to żółwie patriarchalnej, seksistowskiej, homofobicznej kultury, w jakiej przyszło nam się wykluwać i funkcjonować. Na ich pancerzach spoczywa dysk norm, które regulują nasze zachowania i służą do samokontroli obywatelskiej. Dlatego tak wielu ludziom jest trudno je przekręcić, spojrzeć na nie z innej strony i postawić do góry nogami w obawie, że misternie konstruowane latami status quo runie jak domek z kart. Te osoby, które odważyły się podważyć normy zobaczyły, że świat nadal istnieje i ma się bardzo dobrze a w dodatku więcej w nim kolorów tęczy.

Jestem ciekaw, ilu z tych dupków, którzy doprowadzili do śmierci Dominika, musi codziennie grać i udowadniać swoją męskość i heteroseksualność. Oczami wyobraźni widzę, jak srają po nocach ze strachu, że wciąż za mało są macho, że komuś może przejść przez głowę, że są homo. Ale rozum mi podpowiada, że są produktem tej bestialskiej kultury, w której nienawiść jest wartością, a zniszczenie drugiego człowieka cenną umiejętnością. Konserwatywna edukacja i tradycyjne wychowanie wyłamało im zapadkę w mózgu. Tę jedną z najważniejszych, odpowiedzialnych za samodzielne myślenie i krytycyzm. Zarówno w stosunku do siebie, jak i do innych.  

Doskonale rozumiem moment wahania, czy lać ich po tych betonowych łbach, czy cierpliwie tłumaczyć. Przemoc rodzi przemoc, ale z bezsilnością też jej bardzo po drodze. Stawiam jednak na humanizm, a dzięki temu, że bliżej mi do Emmy Goldman niż do Jeana-Jacquesa Rousseau, jestem przekonany, że postęp i rozwój cywilizacyjny idzie w kierunku nieskrępowanej otwartości i wolności jednostki. Na taką edukację i na taki dialog stawiam przede wszystkim i jestem głęboko przekonany, że dożyjemy czasów, kiedy okopywanie się w tradycyjnie pojmowanych normach, wymachiwanie szabelką macho czy udowadnianie swojej przynależności płciowej będzie anachronizmem i obciachem.

Uliczne przysłowie głosi: „Nie jesteś silny wtedy, gdy idziesz ulicą w pięciu i boi się was jeden. Lecz wtedy, gdy idziesz sam, a boi się ciebie pięciu”. Na pewno siłą jest okazanie słabości, którą pogardza się w zmaskulinizowanym świecie. Pokażcie mi odważniaka opluwającego gejów, jak staje i mówi o swoich słabościach. Który z was, homofobiczne macho cwaniaki, ma na tyle odwagi, żeby wyznać swoją wrażliwość i emocjonalność? Nie musicie odpowiadać. Odpowiedź jest prosta jak Trasa Łazienkowska: ŻADEN. Jesteście słabi jak myszki za piecem. Silny był Dominik, bo miał odwagę być sobą. Zapłacił za to najwyższą cenę. Odpowiedzcie sobie sami, czy starczyłoby wam na to waszej pustej siły.  

Je suis Dominik.

Łukasz Wójcicki

Dlatego nie poszedłem na wybory

Co i rusz ktoś mnie namawiał, żebym szedł na wybory zagłosować na mniejsze zło, czyli na Pana Komorowskiego. Tylko, że ja nie mam pewności, że to mniejsze zło. Ja się w ogóle brzydzę polityką „parlamentarną”. Jej brudnymi zagrywkami, kłamstwami, manipulacjami i ściemami. A tak poza tym, to zwyczajnie w nią nie wierzę. Za to wierzę w prywatne, które jest polityczne. I w politykę sianą od dołu, wzrastającą z ziemi i pączkującą ponad partyjnymi trawnikami.

Czasem mnie przekonują to tu, to tam, żebym zobaczył, jakie pozytywne efekty przynoszą społeczne batalie różnych inicjatyw obywatelskich, w sejmie, w samorządzie i przy wszelkiej maści okrągłych stołach. Zgoda. Wspieram. Ale to pokazuje, że musimy stale używać pełnych przemocy mechanizmów nacisku i posługiwać się wykluczającym językiem, czyli narzędziami zaczerpniętymi wprost z represyjnego systemu politycznego i opresyjnej kultury. Ten system niejako zmusza nas do korzystania z jego metod, aby w ten sposób legitymizować swoją mowę nienawiści i podważać rewolucyjny potencjał zmiany. Zmiany, która nota bene jest możliwa. Ale na pewno nie od góry, tylko od dołu.

Co z tego, że użyję radykalnego języka emancypacji, skoro zrozumie go bardzo ograniczona grupa osób. Nie dość, że łatwo wpaść w kanał fundamentalizmu, będąc okrzykniętym_ą terrorystą_ką, to jeszcze można zostać posądzonym_ą o korzystanie z przywileju rozumienia kodu języka rewolucji. Jak z tego wybrnąć? Na pewno ani pan Komorowski, ani pan Duda nie znają odpowiedzi. Być może Audre Lorde nie miała racji i rozwiązaniem JEST użycie narzędzi Pana do demontażu jego domu. Lorde, swoim słynnym tekstem: „Nie zdemontujesz domu Pana przy użyciu jego własnych narzędzi”, krytykowała patriarchat, pisząc o rozczarowaniu postulatami poprzedniej fali feminizmu. Koncepcję „demontażu” swobodnie można rozszerzyć na cały system państwowy z jego instytucjonalnym rasizmem, seksizmem, homo- i transfobią, ageizmem i wszystkim, co nie mieści się w polityczno-społeczno-kulturowej normie. Może faktycznie czas zacząć nazywać dobrze znane nam procesy i zjawiska słowami, które doskonale znamy, ale użyte w rewolucyjny, nienormatywny sposób pozwolą nam odkryć inne znaczenia i otworzą drogę do nowych interpretacji rzeczywistości.

To się dzieje w środowiskach feministycznych, LGBTQIA, antygranicznych, prozwierzęcych, pracowniczych czy lokatorskich. To tu zmienia się język z wykluczającego na wkluczający. To tu następuje reinterpretacja starych opresyjnych zwrotów na nowe, emancypacyjne. To tu tworzy się nowe konteksty społeczno-polityczne, patrosząc stare z uprzedzeń i nienawiści. To tu wreszcie recykluje się anachronizmy kultury z konserwatywnych na równościowe. To się dzieje bez względu na układ na partyjnej szachownicy. Jasne, czasem jest on bardziej łaskawy, czasem mniej, ale, generalnie, jego funkcje to ograniczanie, narzucanie, tworzenie podziałów, wytyczanie granic, segregowanie i ocenianie. A nie o taki świat walczę.

Widziałem plakat na mieście, na którym pan Komorowski stoi ze strzelbą nad zabitym jeleniem. Napis na plakacie głosi: „Bronisław Komorowski kocha zwierzęta – ZABIJAĆ!”. Obok plakat pana Dudy. Domyślam się, że plakat z Komorowskim jest autorstwa ludzi ze sztabu wyborczego Dudy. Ludzi, którym przeszkadza polujący Bronek, ale zapewne nie przeszkadza im zajadanie się padliną ustrzeloną przez pana prezydenta. Wychodzi z tego jak słoma z buta gorzka satyra na władzę: tak oto zazębiają się interesy rywalizujących ze sobą watażków. Krótko mówiąc, nieważne, kto strzela, ważne, żeby było się czym nażreć.

Łukasz Wójcicki

Z cyklu: czat na początek wieku – męskość vol.1

– Co cię do cholery tak wzięło, żeby się plątać w te “wzorce męskości”? Co żeś się tak zawziął?

– Jak to? Nie rozumiem…
Naprawdę nie wiem, o co mu chodzi.

– Wiesz, nie jestem jakimś maniakiem fejsbuka, ale co i rusz widzę twoją gębę, jak znowu paple o “męskości” i “stereotypach płci”. Coś cię ugryzło? Źle ci?

Zatkało mnie, serio! Nie znamy się dobrze, a ten mi tu tak z grubej rury. Staram się zachować zimną krew. Mówię:

– No, jeśli mam być szczery, to źle. Mówię o tym, z czym mi niewygodnie, co w moim odczuciu zasługuje na zmianę, bo w aktualnej formie nie działa. Szkoda, że wg ciebie to “paplanina”, bo ja swoich wypowiedzi tak nie traktuję.

– Co ty pierdolisz? Że niby męskość nie działa? Kurwa, co za język, hahahaha. Jak to “nie działa”? Moim zdaniem, ma się świetnie i wszystkie te brednie o “zmierzchu tradycyjnej męskości” i “dekonstrukcji ról społecznych”, to jakiś cholerny bełkot lewackiej propagandy! W dupach wam się poprzewracało, że zacytuje Nadszyszkownika Kilujadka. Chcielibyście rozwalić porządek społeczny i wprowadzić te swoje “metroseksualne” rządy!

Normalnie, mentalnie, opada mi kopara! Ale nie daję się zbić z pantałyku, wchodząc powoli w narrację <sic!> mojego rozmówcy. Mówię:

– “Metroseksualne” rządy? W życiu o czymś podobnym nie słyszałem, hahaha. Brzmi ciekawie, mam nadzieję, że mnie oświecisz. A co do “bełkotu lewackiej propagandy”, to nie do końca mogę się z tobą zgodzić. Bo o ile zgoda co do “lewackiej propagandy”, to “bełkotem” absolutnie bym tego nie nazwał. Każda ideologia ma swoją propagandę. W tym przypadku idę z nią ramię w ramię, bo uważam, że tak pogardzany przez ciebie “zmierzch tradycyjnej męskości” i wykpiwana “dekonstrukcja ról społecznych” to fakty, przed którymi nie ma już ucieczki. I zamiast chować się w Szuflandii wycierając sobie mordę Kilkujadkiem, może czas pogodzić się z wiatrem zmiany i zobaczyć, co ze sobą niesie. 

– No nie, litości! Sugerujesz, że w obawie przed zmianą nie chcę przyjąć twojego punktu widzenia?! Mylisz się, to nie jest strach przed takimi karłami rewolucji jak ty, tylko obawa, że robicie wodę z mózgu młodym ludziom a potem trzeba ich prostować.

Prostować? wtf?…
Odpowiadam:

– Nie, twierdzę, że takie kurczowe trzymanie się jednej normy, jest niczym innym jak obroną przed nowym, nieznanym. Ja tego nie wymyśliłem, to prawda stara jak świat długi i szeroki, że lepszy mąż pijak niż niewiadoma, która stoi za rozstaniem. To jedna strona medalu. Druga, że skoro gadamy o męskości, to trudność w pogodzeniu się z utratą pewnych przywilejów, statusu społecznego i władzy, które sumują się w “byciu (prawdziwym) mężczyzną”. A poza tym, wolę być karłem takiej rewolucji, niż dziadem borowym stęchłego status quo.

– Hahaha, nie bądź śmieszny! To jest właśnie to! Wmawiasz mi, że jestem nieszczęśliwy we własnej skórze. Gówno prawda! Jakie przywileje? Że jak co do czego, to ja muszę wnieść szafę na ósme piętro? Jaki status społeczny? Że jestem nikim? Żadnym “ekspertem”, których tak uwielbiacie, ani politykiem. Jaka władza? Że tylko w domu mam cokolwiek do powiedzenia, albo że baba mnie rozstawia po kątach? Wróć na ziemię, karzełku!

Ręce mi już zdążyły opaść do ziemi i jestem bliski tłuczenia czołem o blat biurka. No więc jeszcze raz próbuję:

– Ok, mówiłem to już setki razy podobnym tobie ignorantom, że sprowadzanie feminizmu do wnoszenia szafy na któreś-tam piętro, jest krzywdzącym uproszczeniem. To, jakby mówić, że w obuwniczym są tylko klapki. Poza tym, niczego ci nie wmawiam, mówię jak jest, a że to bolesna prawda to nic na to nie poradzę. Warto przejrzeć na oczy i dostrzec, że socjalizacja na mężczyznę oznacza lepsze płace, bezpieczeństwo w przestrzeni publicznej, uprzywilejowanie w religii, większa swoboda w obyczajach, czy stosunkowo niewielkie narażenie na molestowanie i przemoc seksualną. Nie wiem kogo masz na myśli pisząc o ekspertach, których rzekomo uwielbiamy. Po pierwsze, każda strona sceny politycznej ma swoje osoby eksperckie, a po drugie, tutaj nie trzeba być żadnym ekspertem ani ekspertką, żeby zobaczyć rażącą podwójność standardów stosowanych w stosunku do mężczyzn i pozostałych osób. I wreszcie, nie jest tak, że jesteś bezwolny w domu. To oczywiście nie jest czarno-białe, ale masz wpływ na tę sytuację. Inna sprawa, to że w domu można być potulnym i podporządkowanym, a na zewnątrz terroryzującym tyranem.

– Rzygać mi się chcę jak to czytam… “socjalizacja na mężczyznę”, buahahaha! Zlituj się! Facetem albo się rodzisz, albo nie! Te wasze z dupy teorie o “płci społeczno-kulturowej” to odwracanie kota ogonem. Pewne cechy ma się w genach: siła, odwaga, wytrzymałość, agresja, uporczywe dążenie do celu itp. Każdy facet to ma, ale z jednych trzeba to wydobyć, innym to przychodzi z łatwością. Ja też nie od razu byłem twardy i zdecydowany. Lata treningu mnie tego nauczyły. W taki sposób rozumiem “socjalizację na mężczyznę”, tu się zgodzę. Mężczyzną się rodzisz, ale potrzebujesz męskiej ręki, która cie poprowadzi i wykuje z ciebie prawdziwego faceta. Najłatwiej być lamusem, mieć dwie lewe ręce i chować się za mamusią w kryzysowej sytuacji, ale długo na takim wózku nie zajedziesz. Świat nie jest dla mamisynków, tylko dla kolesi, dla ludzi, którzy wiedzą, czego chcą od życia i nie uginają karku pod naporem przeciwności. Inaczej giniesz, zostajesz wdeptany w masę, która gówno znaczy i służy jako podkład pod autostrady i mięso wyborcze.

Pierdolę, mam ochotę pobiec do niego i go przytulić, bo to straszne żyć pod taką presją…

Jak chcesz rzygać, to nie czytaj dalej, bo nie zamierzam zmieniać “smaku” mojej wypowiedzi. Z tego, co piszesz, wyziera smutna i przygnębiająca rzeczywistość… Przejebane masz, że musisz tak niestrudzenie naginać się do wyimaginowanych norm męskości, dopasowywać się do bezlitosnego gorsetu zachowań i reakcji, których od ciebie oczekują, jako od mężczyzny. Być może nigdy się nad tym bardziej nie zastanawiałeś bo przyjmowałeś to za coś ”oczywistego”, co było, jest i będzie, bo w takim trybie funkcjonował twój dziadek, funkcjonuje twój ojciec, twoi koledzy i ich koledzy. Jesteś zanurzony w tym przekonaniu jak w akwarium: wszędzie dookoła woda, ale zamiast wody jest patriarchat, który ci dyktuje jak ma wyglądać twoja męskość. Ten filtr “prawdziwej męskości” jest przezroczysty, bo jest z tobą od momentu, kiedy stwierdzili, że masz fiuta…

– OK, fakt, nie zastanawiałem się nad tym w takim kontekście, ale to niemożliwe, kurwa, że ta męskość to jakiś jedynie obraz, obsrany fantazmat kulturowy! Parafrazując Grubsona: “ojca oszukasz, matkę oszukasz, ale biologii nie oszukasz”. Twoim zdaniem natura ma tu chuj do gadania?

c.d.n.

Dziennik feministy cz. III

połowa września

Zapisuje się na pewien dwutygodniowy kurs. Nie zdradzę jaki, żeby nikt nie poczuł się urażony (chociaż w sumie powinien, bo może dałoby mu to do myślenia), a zbieżność nazwisk nie będzie tu przypadkowa (to tylko taka figura retoryczna ponieważ żadne nazwiska tu nie padają). Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego nie podam nazwy kursu: mianowicie, to moja sprawa na jaki kurs się zapisałem. Najważniejsze, że temat kursu jest bardzo “męski”, przynajmniej w społecznym wyobrażeniu. Stąd, w pierwszym zdaniu pojawia się wyłącznie męska forma “mu” (nie mylić z odgłosem krowy “muuu”). Jest to celowe (podaję informacyjnie na wypadek, gdyby próbowano mnie odsądzić od feministycznej czci i wiary). 

Żeby lepiej zobrazować temat, możemy sobie wyobrazić, że jest to np. kurs na spawacza. Spawacz w wyobrażeniu wielu ludzi, jest mężczyzną. Bez dwóch zdań. Z trudem możemy sobie wyobrazić w tej roli kobietę. Niewykluczone, że w przyszłości to się zmieni. Tak, jak jeszcze do niedawna w głowach się nie mieściło, że motorniczym może być kobieta (motornicza? motorniczyni?). Oczywiście spawaczka jest możliwa, ale bardzo rzadko spotykana (ja, ani nikt ze znajomych mi osób, nie zna żadnej spawaczki). I żeby nie przedłużać, tyle słowem wstępu.

Pojawiam się na zajęciach spóźniony dwa dni (miałem swoje powody). Panowie już się trochę poznali, ale jak się później okazuje, niektórzy znali już się ze szkoły. Zauważam dwie panie, a właściwie dziewczyny, 19 i 20 lat. Sam jestem zaskoczony, że je spotykam na takim kursie. Szybko się reflektuję, że to przecież jak najbardziej w porządku, a przeze mnie przemawiają seksistowskie normy. Otrząsam się z nich jak pies, który właśnie wyszedł z wody. Po chwili już się cieszę, że dziewczyny zdecydowały się na taki “męski” kurs, i że będą przeciwwagą dla ilości testosteronu na sali. Jednocześnie mam przeczucie, że nie wszyscy panowie na kursie są feministami, czy choćby sympatyzują z feminizmem. 

Od początku lecą seksistowskie “żarciki”, nie brakuje również tych zabarwionych homofobią. “Żartują” prowadzący (było ich kilku), jak i uczestnicy. Kolejne dwuznaczne gesty, zachowania i komentarze sugerujące bliskość dwóch chłopaków powodują salwy śmiechu. No i mam kłopot. Co tu robić? Jak reagować? Nie wiem, czy jestem odosobniony w tej refleksji. Żaden z panów się nie przyzna.  Coś tam półgębkiem próbuję ripostować, ale marnie mi to idzie. Ledwo sam siebie mogę przekonać. Jakbym sobie nie wierzył. Próbuję się ratować tłumaczeniem, że i tak nie ma sensu, że świata nie zmienię, że robię, co mogę. Nie pomaga, bo nie robię, co mogę, a seksistowskie i homofobiczne komentarze coraz bardziej uwierają. Około dwudziestu obcych mi chłopa w uścisku testosteronowej sztamy i weź bądź człowieku mądry, i teraz stań przed nimi i powiedz, że nie podobają ci się takie komentarze, i że sobie nie życzysz. Kilkakrotnie układałem sobie przemówienie na ten temat, jak odczyt na konferencję, ale za każdym razem, kiedy miałem je wygłosić, cały plan palił na panewce. Raz, że sytuacja na sali zmieniała się dynamicznie i nikt nie czekał na mnie, aż łaskawie otworzę jadaczkę i wygłoszę oświecający referat na temat norm i ról społecznych. Dwa, chyba najważniejsze, za każdym razem brakowało mi odwagi, żeby to zrobić. Już wstrzeliłem się w pauzę pomiędzy niewybrednymi uwagami, już się z gąską witałem, gdy oblatywał mnie strach i paraliżował usta robiąc ze mnie niemowę. 

Byłem przekonany do swoich racji, czułem, że chcę i powinienem reagować na to seksistowskie gówno, ale masa mnie przytłaczała. Bałem się, że zostanę wyśmiany i zamieciony pod dywan jak ślad piachu z podeszwy buta. Podążyłem za czyjąś radą i przyjąłem następującą strategię: najpierw zbudować pozycję w grupie a potem ją wykorzystać do przemycania swoich racji. Zadziałało! Na początku, wiadomo, panowie badali teren, co im wolno, a czego nie. Jak daleko mogą się posunąć. Mogli całkiem sporo. Nikt nie reagował, czyli było milczące przyzwolenie. Cholernie źle mi z tym było. Dlatego postanowiłem, że swoją postawą, uporem i pracowitością zdobędę ich zaufanie. Nie czułem się najlepiej w tej męskiej grze. Miałem świadomość, że uczestniczę w niezbyt wyszukanym samczym rytuale budowania hierarchii (dominacji) i autorytetu (władzy). Czyli dwóch rzeczy, którymi na co dzień gardzę, i wobec których stawiam swój opór. Miałem nie lada orzech do zgryzienia. Zgniły kompromis vs niezłomność postanowień. Szukanie tu złotego środka równało się ze znalezieniem Atlantydy.

początek II połowy września

Wiatr z deszczem zamiatają liśćmi ulice i chodniki. Postawione kołnierze obcinają horyzont. Wrony jakieś markotne, obrażone na pogodę. Wszyscy mają kwaśne miny, jakby to miało przegonić nasiąknięte deszczem chmury. Ja na rowerze. Kałuże umykają  spod opon jak węże. Wchodzę do sali. Już w korytarzu czuć mężczyzn. Zmieniamy ubrania (zajęcia tego wymagały). Zwyczajowo, lecą prymitywne komentarze typu, że ktoś ma coś “pedalskie”, albo że przypomina “ciotę”. Ktoś komuś z serca radzi, żeby coś tam zmienił bo wygląda jak “pizda”, że szatnia damska jest obok, itp.

Jeszcze na początku kursu jednym z najśmieszniejszych żartów był taki, że jak ktoś się schyla to musi uważać, żeby inny go “nie zapiął”. Do tego wiele sytuacji kontaktowych, w bliskości fizycznej, uruchomiało lawinę kolejnych prymitywnych komentarzy. W ten sposób panowie radzili sobie z sytuacjami, do których nie byli przyzwyczajeni, ani nikt nie nauczył ich, że taka bliskość nie musi być dwuznaczna, seksualna. Wszystko “się kojarzyło”, bo dzięki ośmieszeniu zupełnie naturalnej sytuacji bliskości, stawała się ona odrealniona i ratowała od przekonania, że to może być życie. A tak to można było trwać w przeświadczeniu, że to tylko gra, zabawa kończąca się o umówionej godzinie, po której wracamy do realu. 

Dalej już było tylko lepiej. Moje komentarze w obronie żeńskich końcówek, niestereotypowego postrzegania płci, czy różnych tożsamości seksualnych stawały się coraz śmielsze, a ich przyjęcie coraz bardziej otwarte. Dalekie to wszystko było od ideału, ale cieszyłem się jak dziecko na wieść o nowej przygodzie. Miałem wrażenie, że mój mały krok jest wielkim krokiem grupy, żeby nie napisać ludzkości. Zająłem już szanowane miejsce w hierarchii. Chłopaki zdążyli się przekonać, że jestem dobry w tym, co robię, że  jestem “swój chłop”, potrafię zdobyć ich zaufanie, a moje zdanie wpływa na decyzje innych. Tym sposobem moje coraz odważniejsze komentarze uwrażliwiające na gender spotykały się z większą aprobatą i zrozumieniem. Obyło się bez szczegółowego tłumaczenia dlaczego tak, a nie inaczej, bo lekcja dżenderyzmu płynęła wprost z otchłani życia, z przykładów, które jak okruchy sypały się nam pod nogi. 

koniec września

Jeszcze z tydzień temu, gdy prowadzący zajęcia mówił do jednej z dziewczyn, że “ją wykorzysta” mając na myśli jej umiejętności i wiedzę, panowie rechotali jak ropuchy w okresie rozrodczym. Dziś wielu z nich by się zawstydziło a reszta by sobie nie pozwoliła na płytką jak woda w klozecie uwagę, że “my też ją chętnie wykorzystamy”. Naturalnie, jeszcze wiele do zrobienia, ale mały kroczek naprzód został zrobiony. Jeden z prowadzących powtarzał jak mantrę, że na tym kursie dziewczyny muszą się starać podwójnie, bo raz, że są dziewczynami, a dwa, że to zajęcie głównie dla mężczyzn, więc będą oceniane jak mężczyźni. Diagnoza może i słuszna, bo tak działa patriarchat, ale zamiast niwelować nierówności, on je podkreślał i umacniał. Tu pozostałem bezradny. Nie zdobyłem się na wysiłek zaprezentowania innej perspektywy i obalenia mitu genetycznych predyspozycji. Czułem, że zawodzę, ale pocieszałem się innymi sukcesami dydaktycznymi chcąc zagryźć na słodko ten gorzki kawałek rzeczywistości. 

Ostatniego dnia jeden z prowadzących zajęcia wygłosił mowę. Taką jakby końcową, na pożegnanie. Przywołał zdarzenie z podobnego kursu, który prowadził w innym miejscu i w innym czasie. Opowiedział o kobiecie, która zażartowała sobie z gwałtu. Flirtowała z nim mówiąc, że być zgwałconą przez takiego przystojniaka to sama przyjemność. Wtedy on obalił ją na podłogę, wszedł jej między nogi i złapał za ubranie w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że wystarczy jedno szarpnięcie by pozbawić ją odzieży. Wtedy krzyknął w jej przerażoną twarz pytając, czy nadal jej do śmiechu, i czy na pewno gwałt sprawi jej przyjemność. Dał jej lekcje w obrzydliwie machystowskim stylu. Jak się za chwilę okazało, bliska mu osoba została zgwałcona. To doświadczenie nauczyło go, że gwałt jest ohydny. Niestety nie było nikogo i pewnie nadal nie ma, z kim mógłby pogadać o swoich emocjach, w kogo się wtulić, i komu zapłakać w ramię. Bo zawsze był twardzielem, który gryzł swoje troski jak kawał suchego chleba. I mimo że zęby bolały, i dziąsła krwawiły, to trzeba było żreć swoją niedolę, bo mężczyzna musi być twardy, nie miętki. To jak miał jej pokazać, że się nie godzi na żartowanie z przemocy seksualnej, jak tylko przemocą?

Byłem na niego wkurwiony i nim rozczulony jednocześnie. Chciałem go tłuc po tym betonowym łbie kowboja, a za chwilę przytulać i głaskać. Co miałem zrobić, skrytykować, że głupio postąpił podważając w ten sposób jego głęboko zakopane emocje? A może przyklasnąć dopowiadając, że powinien był ją prewencyjnie zgwałcić? Ale tylko zagryzałem wargi i w zaciszu swojego zakłopotania obiecałem sobie, że zawsze będę dokładał wszelkich starań, aby chłopaki nie musieli już nigdy więcej pluć krwią ze swoich dziąseł.

Łukasz Wójcicki

Do czego służy teoria queer?

Jest sporo osób trans i queer, które nie mają za sobą zaplecza naukowego, co więcej, żadnego wsparcia instytucjonalnego, czy organizacyjnego. Są same ze sobą, swoją płciowością i wszystkimi jej konsekwencjami społecznymi. No i po prostu są. Bo zwyczajnie tak czują. Częśc z nich to rozkminia bardziej, część mniej. Ale bez względu na to, co napisały Judith Butler, Luce Irigaray, czy Lucy Stone, te osoby po prostu CZUJĄ SIĘ queer, trans, inter, cross i jeszcze pewnie na kilka sposobów, których nawet się nie śniło największym teoretykom i teoretyczkom płciowości. Możemy oczywiście je nakłuwać na „paradygmaty”, “dyskursy” i „aksjomaty”, ale w finale ciężko dyskutować i definiować czyjeś “poczucie”. Ktoś czuje się w określony sposób i kropka. I nie ma znaczenia, czy to poczucie skleja się z aktualną teorią queer, czy nie.

Nie chodzi mi bynajmniej o umniejszanie dokonań teorii queer, tylko o sprowokowanie dyskusji wokół dnia codziennego osób nieheteronormatywnych. Jest cała masa akademickich opracowań wokół tożsamości seksualnych, ich różnych emanacji i manifestacji. Tymczasem nie wiemy, jak mówić o osobach queer, trans-, czy interseksualnych w potocznym języku; rozmawiając między sobą na imprezach, w autobusie, w miejscu pracy, czy na uczelni. Nie wiemy, jak mówić, żeby nie wykluczać. Nie mamy języka, który by w zwyczajny, oczywisty sposób mówił o osobach nieheteronormatywnych, tak jak zwyczajnie rozmawiamy o herbacie, czy damsko-męskich romansach. 

Spójrzcie na przypadek John Jeanette, osoby transseksualnej, m.in. w sprawie której w tym roku były pisane listy w ramach maratonu pisania listów Amnesty International. John doświadcza upokorzeń przy okazji najbardziej prozaicznych czynności, które wymagają okazania dowodu osobistego. Prawo jest tak skonstruowane, że zmiana danych w bazach jest ekstremalnie trudna i uciążliwa, a czasami wręcz niemożliwa. Prawo nie uwzględnia osób transpłciowych. A przecież powinno być takie samo dla wszystkich ludzi. Dyskryminacja jest na poziomie instytucjonalnym, państwowym, globalnym. Nie potrafimy zaakceptować osób trans na poziomie uniwersytetów, instytucji i przedsiębiorstw, a co dopiero wiejskich szkół, małomiasteczkowych sklepików i prowincjonalnych zakładów fryzjerskich.

Temat jest o tyle ciekawy, co trudny. Z jednej strony ciężko nie docenić osiągnięć osób badających tożsamość w powiązaniu z seksualnością i płcią. Badania te rzucają nowe światło na społeczne i kulturowe uwarunkowania płci, pomagają nam lepiej zrozumieć zagadnienie tożsamości płciowej. Ale czy zawsze? Bo może czasem zaciemniają obraz i wpychają temat w akademickie półki za wszelką cenę próbując udowodnić, że to żaden freakshow, tylko naturalny, niezbywalny element naszej rzeczywistości. Ale im bardziej próbują to udowodnić, tym bardziej wychodzi z tego dziwoląg. Tym samym utwierdzają w przekonaniu, że jest to “zjawisko”, które szczególnie nadaje się pod lupę osób zajmujących się nauką. Nie ma nic złego w badaniu tematu. Gorzej, jak nie idzie za tym “nauka życia”. Nie zrozumcie mnie źle, moim celem nie jest krytyka dyscypliny naukowej, ale sposób, w jaki owoce tej nauki wprowadzamy (a raczej nie wprowadzamy) w życie. 

Nie wątpię, że orgiastycznie przyjemne jest analizowanie dzieł i wymienianie się nazwiskami oraz informacjami o tym, kto już obalił kolejną teorię queer, a kto próbuje ratować poprzednią. Niestety, niewiele to ma wspólnego z życiem osób queer i trans. Dywagacje o post-esencjalistycznej perspektywie teorii queer nawet na jotę nie są w stanie zmienić ohydnej dyskryminacji tych osób i upokarzającej irytacji ludzi w najzwyklejszych kontaktach z osobami trans, czy inter. Na uniwersytetach uczymy się, jak pożenić kolejne teorie ze sobą, ale nikt nas nie uczy, jak zachowywać się w obecności takich osób, ani – jak o nich mówić w sposób nienarażający ich na wykluczenie, czy nie skazujący nas i ich na zwyczajną niezręczność. 

Język sam wymusza podziały. Zamiast pisać po prostu “nas”, łapię się na tym, że piszę “my – oni”. Nie pierwszy raz wpadam w pułapkę językową, leksykalną, behawioralną, czy inną “-alną”. Mogę wymienić pionierskie dzieła książkowe o teorii queer, a nie zawsze potrafię być sobą w obecności osób nieheteronormatywnych. I obserwuję to nie tylko u siebie. Naszą teoretyczną edukacją skrzętnie przykrywamy braki praktyczne. A co nam po teorii bez praktyki? Traktujemy osoby trans jak niepełnosprawne: teoretycznie wiemy, że są takimi samymi ludźmi jak my, ale praktycznie nieoswojeni i nieoswojone wpadamy w panikę pomieszaną z zażenowaniem. Łapiemy się na idiotycznych słówkach i zwrotach typu mówienie do niewidomej osoby “Do widzenia” albo “podejdź bliżej” do osoby na wózku inwalidzkim. Z jednej strony jest ekscytacja możliwością przebywania z taką osobą (nowe doświadczenie), a z drugiej strach przed popełnieniem “-alnego” błędu. I nie mówię tu o osobach, dla których to jest naturalne środowisko, tylko o takich, które albo żyją w swoich zaściankowych światach, albo są wykształcone w temacie nieheteronormatywności, ale osoby trans, czy queer spotykają od wielkiego dzwonu.

Boimy się przyznać, że będąc osobami wyedukowanymi, nie mamy za grosz pojęcia z czym to się je życiowo. Sam niejednokrotnie się pilnuję, żeby nie palnąć jakiejś głupoty albo nie postawić nas w idiotycznej sytuacji. Gwarantuję wam, że jeśli będziemy szczerzy i szczere w swojej niewiedzy, otwarci i otwarte na nowe sytuacje, będzie to jedna z najprzyjemniejszych lekcji w życiu. Najgorzej jest udawać, grać postać, którą nie jesteśmy. Takie udawanie okazuje się znacznie bardziej psychicznie obciążające, niż szczere skonfrontowanie się z naszą niewiedzą. Mamy prawo nie wiedzieć i popełniać błędy. 

Pomyślmy o osobach, które nie robią czwartego fakultetu z teorii queer rozważając, czy w kolejnym semestrze spróbować cross, czy inter, tylko takie po prostu są. Do tego niejednokrotnie dochodzi kwestia narodowościowa i/lub etniczna oraz ekonomiczna, bo mało który pracodawca/czyni potrafi poradzić sobie z taką nieoczywistą sytuacją. Osoba taka, może być wykluczona nawet czterokrotnie (orientacja seksualna, płeć, rasa, klasa). Możemy z tego wyprowadzić najbardziej skomplikowany wzór matematyczny albo udrapować najbardziej wyszukaną figurę retoryczną, ale nawet w ułamku nie odda to uczuć i emocji tej osoby. A jak bez tego zmieniać świat? Zmieniać położenie takich osób?

Zamiast robić z osób queer i trans króliki doświadczalne, dajmy im prawo do funkcjonowania w społeczeństwie na takich samych zasadach jak wszyscy i wszystkie. Zacznijmy już w książeczkach obrazkowych i elementarzach mówić językiem równości, że są różne orientacje seksualne i płciowe współrzędne, które w znaczący sposób mogą mijać się ze sobą, ale to nie stanowi o wartości osób je reprezentujących. Po prostu są różne i tyle. Nie wszystkie osoby są na tyle uprzywilejowane, żeby w wolnych chwilach zastanawiać się, czy dzisiaj uda mi się zqueerować, czy nie, i co o tym sądzi James Penney. Spora część tych osób zastanawia się jak przeżyć w świecie uprzedzeń i mowy nienawiści, i nie zwariować albo odebrać sobie życia. Wtedy jest przesrane tak, że najtęższe głowy od Teresy de Lauretis do Slavoja Żiżka choćby napisali i napisały tony akademickich wywodów, nie zmienią ich losu.

Queer studies to, mówiąc pół żartem pół serio, mniejsza połowa sukcesu. Ta większa jest w naszych rękach, każdego i każdej z nas, którzy i które nie koniecznie są za pan brat z teorią queer, ale po prostu czują i wiedzą, że o wartości człowieka nie świadczy jego płeć, ani preferencje seksualne. Dzielmy się tą wiedzą, udostępniajmy ją i lajkujmy! 

Łukasz Wójcicki
Korekta: Szpro