Queer – nie queer: siłowanie się z przywilejem

Łukasz Wójcicki

Jest luty. Jestem w Szwecji na warsztatach z intersekcyjnej polityczności ciała. Punktem wyjścia dla fizycznego ruchu jest metoda kontaktu improwizacji w radykalnym, „squeerowanym” wydaniu. Zaś podstawą dla słowa jest szerokie ujęcie ciała w kontekstach genderowych, politycznych, społecznych i ekonomicznych. 

Okazuje się, że wśród osób uczestniczących jestem jedynym okazem cis hetero faceta. Znaczy, jestem w miażdżącej mniejszości. Mam namiastkę poczucia tego, co mogą przeżywać osoby znajdujące się w mniejszości. To jest oczywiście jakaś biedna projekcja tego uczucia, ponieważ nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czują osoby, których tożsamość seksualna jest stale gwałcona, a one same zmuszane są do ciągłego konstruowana owej tożsamości wokół faktu przynależności do mniejszości seksualnej. Przez dwa dni przeżywałem to, co one przeżywają przez całe życie. Czułem się jak w eksperymencie „Niebieskoocy”. No, nie do końca, bo nie byłem dyskryminowany, a wręcz przeciwnie. Zatem raczej było to uczucie życia w utopii.

Mimo mniejszościowej pozycji, znajdowałem się w negatywie codziennych sytuacji fobii i uprzedzeń, jakich doświadczają osoby nieheteronormatywne. Przede wszystkim, przebywałem w przyjaznym otoczeniu otwartości na różnorodność i akceptacji odmiennych emanacji tożsamości seksualnych. Czyli, nie dość, że posiadałem „fabryczne” przywileje z tytułu bycia białym, średniozamożnym, cis hetero facetem, to jeszcze moim przywilejom sprzyjały okoliczności, ugruntowując i wspierając je. Dawało mi to poczucie wzmocnienia i tak już solidnych przywilejów. W pewnym sensie, cała ta sytuacja była mocno ekskluzywna, bo taki świat na zewnątrz nie istnieje. Inkluzywność, w sytuacji luksusu całkowitej akceptacji, była zarezerwowana tylko dla nas, osób uczestniczących w warsztacie. Warunki były laboratoryjne, nijak nieprzystające do rzeczywistości. Na „wpych” pasujące do szwedzkich realiów, a co dopiero do polskich.

Mogę zaryzykować zdanie, że znalazłem się, paradoksalnie, w kolejnej uprzywilejowanej pozycji. Bo niestety, takich idealnych warunków akceptacji nigdzie nie uświadczą żadne mniejszości. Doświadczenie tego przywileju dało mi jednak sporo do myślenia. Skłoniło mnie do refleksji nad społeczną funkcją przywileju, jako siermiężnego narzędzia edukacji. Nurtowało mnie następujące pytanie: czy pozytywne wykorzystanie przywileju działa na jego korzyść czy niekorzyść? Z jednej strony, nie mam wpływu na posiadany biologicznie i klasowo przywilej, bo urodziłem się białym hetero mężczyzną w średniozamożnej, inteligenckiej rodzinie. Po latach niedostrzegania swojego przywileju, w końcu zacząłem go zauważać i krytycznie analizować. Postanowiłem skierować jego moc w stronę osób, które są w nieco gorszej sytuacji życiowej niż ja, a którym mój przywilej może w jakikolwiek sposób pomóc. Z drugiej strony, już samo korzystanie z przywileju jest kolejnym przywilejem, ugruntowującym i wzmacniającym go. Ten samopowielający się mechanizm przywilejów jest praktycznie nie do przeskoczenia, a rozwiązaniem jest jedynie tłumaczenie samemu sobie zasadności posiadanego przywileju i sposobu jego wykorzystania.

Symboliczne oddanie części swojego przywileju na rzecz marginalizowanych grup społecznych może być postrzegane jako paternalistyczny gest w ich kierunku.

Oto teraz ja, hojny dawca przywileju, odkryję przed wami namiastkę jego sprawczości. I choćby nie wiadomo jak dobre intencje temu towarzyszyły, zawsze znajdzie się ktoś, albo grupa osób, która je zdyskredytuje klasistowsko-rasistowską teorią postmarksistowską. Skądinąd słusznie. Kłopot w tym, że będąc białym, średniozamożnym, hetero-inteligenckim facetem, pozostaję poniekąd w klatce przywileju. Ani nie mogę się w niej całkowicie zamknąć, ani się jej ostatecznie pozbyć. Każde sięgnięcie po przywilej, chociażby w celu dokarmienia zimą gołębi, może spotkać się z najostrzejszą krytyką radykalnych teoretycznych umysłów. Umysłów, które zakorzenione w przywileju krytyki, często go nie dostrzegają, wysiadując go latami w cieplarnianych inteligenckich warunkach domowych bibliotek. 

A zatem, gest dzielenia się przywilejem jest jego reprodukcją i w najmniejszym stopniu nie zrównuje nas z grupami czy indywiduami tego przywileju pozbawionymi. Tym samym, całkowita równość to fikcja. I nie tylko ze względu na różnice biologiczne, ale przede wszystkim społeczno-kulturowe. Oddając część swojego przywileju wykluczonym, zamiast wchodzenia w wyobrażeniową sferę transgresji, buduję relację władzy i nieformalnej hierarchii. To ja decyduję o odkrojeniu części swojego przywileju i to ja decyduję, gdzie i na jaki stół on trafi. Jednocześnie – fizyka tutaj wariuje – nie tracę z niego ani grama, tak samo jak ani gram nie przybywa po drugiej, wykluczonej stronie. Nadal jestem białym cis-hetero inteligentem płci męskiej, ewentualnie mniej zamożnym, co w najmniejszym stopniu nie ujmuje moim pozostałym, biologicznym przywilejom. 

Można oczywiście zapytać, po co w takim razie w ogóle dzielić się przywilejem, skoro go nam nie ubywa, natomiast innym nie przybywa? A no po to, żeby ułatwić komuś życie, albo sprawić, że będzie lepsze i pełniejsze. I nawet pomimo post-wasalnych znamion dzielenia się przywilejem z nieuprzywilejowanymi, warto to robić, zachowując krytyczne podejście. Równowagę i poczucie sprawiedliwości może nam zapewnić cena, jaką musimy nie raz zapłacić za oddanie części swojego przywileju. I nawet jeśli wygląda to na arystokratyczne poświęcenie butonierki do zatamowania rany potrzebującemu, jest to poświęcenie na miarę naszego życia, które nie powinno podlegać ocenom, bo i niby jaka skala miałaby tu zastosowanie. 

Wracając szczęśliwie do szwedzkiej przygody z początku eseju, improwizowany kontakt z osobą będącą w procesie tranzycji, jak chyba jeszcze nigdy dotąd, podsunął mi pod nos całą paletę przywilejów związanych z moim ciałem, których smród poczułem aż nazbyt wyraźnie. Jedno proste pytanie załatwiło wszystko: czy podczas tańca myślę o swoim ciele? Bach! No więc nie myślę, a na pewno nie myślałem w epoce przed pytaniem. Moje ciało spełnia wszelkie normy „zdrowego” i „normalnego”. Dlatego nie muszę o nim myśleć, bo nie ma o czym. Jest przezroczyste i powszednie jak chleb. Jestem z nim na co dzień, podporządkowując je mniej lub bardziej świadomie współczesnym kryteriom wyglądu. Nie potrafię jednoznacznie określić, na ile moja dbałość o ciało wynika z wewnętrznych pobudek zdrowotnych i fascynacją atletyczną budową, a na ile jest produktem społecznych oczekiwań wobec męskiego ciała. Gdzieś mi się to krzyżuję, a granice się zacierają. I mimo wmawiania sobie, że tu chodzi o prastarą maksymę: „w zdrowym ciele, zdrowy duch”, to jednocześnie wiem, że również trenuję swoje ciało pod dyktando kulturowych norm. I chociaż mnie to brzydzi i powoduje opór, to jednak jest niewygodnym faktem, z którym muszę się mierzyć.

Osoba, z którą byłem w parzę wyznała mi, że w przeciwieństwie do mnie, cały czas myśli o swoim ciele. Będąc osobą w tranzycji i wystawiając swoje ciało publicznie (bez względu na to czy jest to taniec, czy jazda autobusem), bez przerwy zastanawia się nad jego wyglądem i konsekwencjami społecznymi, jakie generuje. Ciągle zadaje sobie pytania o kształt swojego ciała, o jego kontekst i funkcje.

Czy spełnia normy i wypełnia oczekiwania? Czy jest dość takie, a nie inne? Czy jest wystarczające, czy może jest go aż nazbyt? Albo wręcz za mało? Jak jest postrzegane i co to znaczy w zestawieniu z ciałami większości? Jest to szereg pytań, których nigdy wcześniej sobie nie zadałem, ponieważ mój przywilej skutecznie mnie od nich odwodził. Moc przywileju polega na tym, że jest hodowany w ciszy i w pewnego rodzaju sekrecie, w zaciemnionych kątach świadomości. To uwewnętrznienie wzmacnia go i odżywia. Wystawienie na zewnątrz i zanegowanie społeczno-kulturowego przywileju oraz krytyczna ocena jego konsekwencji rozpuszcza go, pozbawiając relacji władzy. Efektem jest zrównanie społeczne i akceptacja różnorodności, czyli podcięcie filarów (nierówności ekonomiczne i przemoc) duetu władzy i przywileju.

To ciało dało mi do myślenia. Serio! Dziś już nie potrafię o nim nie myśleć w sytuacjach pozornie bez kontekstu. To jakby stać na pustkowiu przed audytorium: jak się nie ustawię, to będzie mnie widać. To, że nie widziałem (i nadal zdarza mi się nie zauważać) dalszych planów, w które jest wpisane moje ciało, pracowało (i nadal czasami pracuje) na chwałę przywileju. Dało mi to silny impuls do „queerowania” siebie: ciała, języka, tożsamości. 

Dziś o moim „queer” myślę nie tylko z perspektywy tożsamości seksualnej, ale również, jeśli nie przede wszystkim, politycznej. Dominacja „męskości” w języku, w interpretacji ciała, czy w kształtowaniu postaw tożsamościowych coraz silniej skłania mnie do przełamywania tego hegemonicznego układu władzy. Im dalej w las, tym drzew gęściej. Im więcej nabieram świadomości feministyczno-queerowej, tym mocniejszego kopa wymierzam w patriarchat. Używam końcówek tzw. „żeńskich”, lub neutralnych. Interpretuję i eksponuję swoje ciało często niezgodnie z „męskim” kanonem. Zdarza mi się definiować swoją tożsamość poza binarnym podziałem płci i normatywnym dyskursem seksualności. Tak, zdarza mi się, bo nie jest to moja codzienna praktyka. Bardzo często po prostu nie mam odwagi sprzeciwić się społecznym wzorcom i kulturowym presjom dotyczącym bycia mężczyzną. Złogi pomyj patriarchalnej socjalizacji w mojej głowie są jak radioaktywne pierwiastki kopalne: choć skamieniałe, to promieniują.

Ktoś może powiedzieć, że całe to „queerowanie” to ewidentna oznaka mieszczańskiego przywileju. Dużo w tym prawdy, ale wolę przywilej budowany na akceptacji, równości i otwartości, niż na władzy, hierarchii i przemocy. Nasuwa mi się jednak pytanie, czy ten pierwszy w ogóle nazywać przywilejem, czy może anty-przywilejem, skoro w samym swoim założeniu go rozbraja? Możliwość wyrażania swojej społeczno-politycznej tożsamości to nie przywilej, ale szansa wsparta ludźmi, których spotykamy i sytuacjami, które tworzą nam na to przestrzeń. Dlatego queer w moim wydaniu to taki up-cykling przywileju: wykorzystuję go do kreowania rzeczywistości, do której nie został stworzony.

Rozbrajanie słabości

Łukasz Wójcicki

Rozbrajam te stereotypy i uprzedzenia całymi dniami i ciągle mam wrażenie, że to worek bez dna. Czasem się budzę zlany potem z pytaniem na ustach: czy aby starczy mi życia? Czy starczy życia następnym pokoleniom, żeby skutecznie się tych uprzedzeń i stereotypów pozbyć? Czy starczy pokoleń? Bo przecież to samonakręcająca się machina: usuniesz jedną nierówność, na jej miejsce powstaną dwie nowe i tak bez końca. To jak zły sen. Co robić? Może nic? A może właśnie konsekwentnie ścinać łby tej Hydrze i rzucać na pożarcie lwom?

Mimo całego mojego zaangażowania w ruch wolnościowy, dopadają mnie słabości i zwątpienia. Wiem, nie da się cały czas zasuwać na najwyższych obrotach z niegasnącą nadzieją w sercu. Obroty czasem spadają, a nadzieja się wypala. Często pluję sobie w brodę, że nie zareagowałem, nie zrobiłem ruchu, nie pokazałem, że tu nie ma miejsca na seksistowskie odzywki czy ksenofobiczne komentarze. Źle mi z tym, ale nie daję rady. Robię, co mogę.

Żyję w bańce. Bańka jest przyjemna, bo są w niej inne osoby tak samo wrażliwe na nierówności społeczne i gender jak ja, więc jest bezpiecznie i wygodnie. Wystarczy krok poza bańkę, żeby strefa komfortu skurczyła się do rozmiarów jajka. I nie mówię tu o wycieczce na wieś, tylko o kursie autobusem, wizycie w sklepie, czy przechadzce po ulicy. Okazuję się, że ta bańka jest jednak dość ciasna. Ogranicza się do wypadów w znane i przyjazne miejsca, do spotkań ze znajomymi, a przede wszystkim do internetu. Jej ramy to skrzynka elektroniczna i portale społecznościowe. Niewiele.

Okazuje się, i nie jest to wcale wiedza najnowsza, tylko nie do końca uświadomiona, że otacza mnie świat, w którym równość i sprawiedliwość wcale nie są na piedestale, a raczej zajmują zasłużone miejsce w komórce obok węgla. Krzywdzące stereotypy nie są czymś, nad czym głowimy się w życiu codziennym. Szukanie powiązań między nierównością płci, a hierarchią i przywilejami nie należy do naszych zwyczajowych porannych rozmyślań przy kawie. I nawet nie o to chodzi, żebyśmy całymi dniami głowili_ły się nad tą układanką, ale żeby to był zwyczajowy element naszej codziennej egzystencji, powszechny budulec naszej wrażliwości. A tu figa, daleko nam od codzienności akceptacji i współodczuwania. Mamy inne zmartwienia.

Funkcjonowanie w najeżonym nierównościami, seksizmem, homofobią, ageismem, klasizmem społeczeństwie, dla mnie, osoby wrażliwej na gender, sprawiedliwość i równość, okazuje się nierzadko tytanicznym wysiłkiem. Nie zawsze mam sposobność zareagować. Często muszę się pilnować kosztem utraty zdrowia, możliwości, przywileju, czy w najlepszym wypadku – pieniędzy. Wtedy komentarz w obronie równego traktowania grzęźnie mi w ustach, a jego gorzki smak czuję jeszcze wiele dni po. Wyrzuty sumienia depczą mi po piętach, a płynąca z tego lekcja, mimo że pożyteczna, nie daje ukojenia.

Poruszanie się w tak idiotycznie i nieludzko skonstruowanym świecie, w którym formatuje się nas do norm, zamiast dostosowywać je do naszych potrzeb i indywidualnych realizacji, graniczy z cudem. A jednak przekraczamy tę granicę każdego dnia, żeby żyć i nie zwariować. Osoba z kosmosu patrzącą na to z zewnątrz, mogłaby pomyśleć, że to jakiś obłęd, piekło na ziemi. Ale mimo to, budzę się każdego dnia z zaciśniętą w dłoni, przepoconą kartką, na której odręczny napis z dnia wczorajszego głosi: WSTAWAJ I WALCZ!


Korekta: Grzegorz Stompor

Logika polskiego chrystianizmu

Łukasz Wójcicki
Korekta: Michalina Pągowska

W Polsce mieszka prawie 39 milionów ludzi, w tym ponad 35 milionów to katoliczki_cy. Wynika z tego, że jesteśmy krajem chrześcijańskim. Ale jakoś nie możemy pożenić zacnych i wielkich chrześcijańskich wartości z sytuacją napływających do naszego kraju uchodźczyń_ców z Syrii. 

Jak to jest, że tak wybiórczo przyswajamy te wartości? Wybieramy tylko te, które pasują do układanki naszego społecznego matrixa. Prawicowa logika moralności jest dziurawa jak sito. Chcą bronić nienarodzonych płodów, ale odbierają prawo do życia całym istniejącym syryjskim rodzinom, zamykając im przed nosem drzwi pod pretekstem obrony polskości i suwerenności. Ale jakiej polskości? Boją się, że Syryjki_czycy wyjedzą im wszystkie ogórki kiszone, pierogi i kapustę z grzybami? Że zajmą miejsca pracy, których szanująca_y Polka_ak się brzydzi? Że zajmą mieszkania socjalne, których standard uwłacza Polkom_akom? I jakie zagrożenie suwerenności? Że staniemy się federacją Syrii? Czy że od nowego roku będzie nas obowiązywał szariat? Ale żarty na bok, bo sytuacja jest bardzo poważna.

Popularne są komentarze, że rodziny uchodźcze z Syrii powinny być przyjmowane przez kraje z podobnego kręgu kulturowego. Ludzie na portalach społecznościowych pytają, dlaczego nie przyjmą ich Katar, ZEA czy Arabia Saudyjska, tylko pchają się bez sensu do odległej kulturowo Europy. Dlaczego bracia i siostry w wierze muzułmańskiej ich nie przygarną do siebie? Odpowiem tak: z czysto ludzkiego punktu widzenia wiara tu nie ma nic do rzeczy. Czy jakby tłukli buddyst(k)ę na ulicy, to byśmy nie zareagowały_li, bo nie jest chrześcijanką_ninem? I oczekiwały_libyśmy, że to buddyjska sanga powinna jej/mu przyjść z pomocą? Pewnie nie. Bo mamy ludzkie odruchy. I dalej, jeśli jesteśmy świadkami sytuacji, w której katują Wietnamkę_czyka, to nie zareagujemy, bo będziemy przekonani_e, że powinna_nien zareagować ktoś z jej/jego kręgu kulturowego? Raczej nie, bo to niedorzeczne. Reagujemy, bo najpierw jesteśmy ludźmi, dopiero potem narodami i kręgami kulturowymi.

Tu nie chodzi o politykę i wiarę, jak by niektóre_rzy chciały_eli, ale o czysty humanitaryzm, który jest niezależny od religii i systemów państwowych. Nasza etyka i moralność, pod przymusem kulturowym, zostały skalibrowane na potrzeby systemów religijno-państwowych. Żeby je legitymizowały i umacniały. Chodzi o władzę i kontrolę nad podporządkowanymi tej władzy. Zapomnieliśmy_ałyśmy o naszym człowieczeństwie pod presją systemów wartości, które segregują i dyskryminują ludzi, faworyzując wyimaginowany „naród”. Dlatego, moim zdaniem, tak a nie inaczej myślimy o „obcych”. Jak o wrogach, a nie jak o ludziach.

Nie dajmy się zwieść konserwatywnej mantrze, że wyciągnięcie ręki do ludzi w potrzebie pogrąży Wielką Polskę w chaosie. Pogrążają nas inne sprawy, jak katolicyzacja szkół, projekt zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej czy odhumanizowana polityka migracyjna. Zdajmy się na swoje człowieczeństwo. Nie oglądajmy się na krzywdzące normy. Odrzućmy tresurę kulturową, która powstrzymuje nas od ludzkich odruchów nakazem analizy elementów potencjalnie niepasujących do układanki naszych wartości. Jesteśmy gotowe_i poświęcić ludzkie życie w imię wyuczonej moralności. Zamiast reagować zgodnie z doktryną humanizmu, mnożymy procedury i roztrząsamy motywacje osób, które uciekają przed wojną, krzywdą, śmiercią. Jakby to miało dać nam prawo do oceny ich decyzji. Nie o taką Polskę walczę. Dlatego przyjdę na demonstrację solidarnościową z osobami uciekającymi z Syrii, 12 września w Warszawie pod pomnikiem Mikołaja Kopernika!

#uchodźcymilewidziani

Homofobia, najgorsza zaraza

To, co przydarzyło się Dominikowi z Bieżunia, to okrutny i niesprawiedliwy scenariusz, jaki życie pisze dla niejednej_go z nas i jaki dla wielu osób już został napisany. Homofobia to „najgorsza zaraza” – jak śpiewa Chambawamba. Tych „najgorszych zaraz” już by się niestety trochę znalazło. Homofobia na pewno zajmuje w ich szeregu jedno z bardziej zasłużonych miejsc. 

Nieraz słyszałem pytanie, skąd się to gówno bierze? No nie z sufitu. Ani nie mamy tego w genach, jak chciałyby „pewne” środowiska i przykościelne koła parabiologiczne. Wystarczy cofnąć się myślami do okresu swojej młodości i przypomnieć sobie formułki, jakimi nas karmiono od przedszkola: że to choroba, dewiacja, ułomność, wielkie nieszczęście dla rodziny i narodu. Tak wyedukowani_e idziemy w świat. I kiedy spotykamy na swojej drodze osobę nieheteronormatywną, to raczej chcemy jej przywalić w gębę, żeby się „naprostowała”, niż przejść nad tym do porządku dziennego. Bo jeśli chłodno spojrzymy na sytuację, to ani orientacja, ani tożsamość seksualna nie ma żadnego znaczenia dla budowania bliższych lub dalszych, formalnych lub nieformalnych, ani prywatnych lub profesjonalnych relacji z ludźmi. Barierą do akceptacji i zrozumienia różnorodności jest wyłącznie nasza głowa nabita gnojem uprzedzeń i stereotypów.

Uprzedzenia i stereotypy to żółwie patriarchalnej, seksistowskiej, homofobicznej kultury, w jakiej przyszło nam się wykluwać i funkcjonować. Na ich pancerzach spoczywa dysk norm, które regulują nasze zachowania i służą do samokontroli obywatelskiej. Dlatego tak wielu ludziom jest trudno je przekręcić, spojrzeć na nie z innej strony i postawić do góry nogami w obawie, że misternie konstruowane latami status quo runie jak domek z kart. Te osoby, które odważyły się podważyć normy zobaczyły, że świat nadal istnieje i ma się bardzo dobrze a w dodatku więcej w nim kolorów tęczy.

Jestem ciekaw, ilu z tych dupków, którzy doprowadzili do śmierci Dominika, musi codziennie grać i udowadniać swoją męskość i heteroseksualność. Oczami wyobraźni widzę, jak srają po nocach ze strachu, że wciąż za mało są macho, że komuś może przejść przez głowę, że są homo. Ale rozum mi podpowiada, że są produktem tej bestialskiej kultury, w której nienawiść jest wartością, a zniszczenie drugiego człowieka cenną umiejętnością. Konserwatywna edukacja i tradycyjne wychowanie wyłamało im zapadkę w mózgu. Tę jedną z najważniejszych, odpowiedzialnych za samodzielne myślenie i krytycyzm. Zarówno w stosunku do siebie, jak i do innych.  

Doskonale rozumiem moment wahania, czy lać ich po tych betonowych łbach, czy cierpliwie tłumaczyć. Przemoc rodzi przemoc, ale z bezsilnością też jej bardzo po drodze. Stawiam jednak na humanizm, a dzięki temu, że bliżej mi do Emmy Goldman niż do Jeana-Jacquesa Rousseau, jestem przekonany, że postęp i rozwój cywilizacyjny idzie w kierunku nieskrępowanej otwartości i wolności jednostki. Na taką edukację i na taki dialog stawiam przede wszystkim i jestem głęboko przekonany, że dożyjemy czasów, kiedy okopywanie się w tradycyjnie pojmowanych normach, wymachiwanie szabelką macho czy udowadnianie swojej przynależności płciowej będzie anachronizmem i obciachem.

Uliczne przysłowie głosi: „Nie jesteś silny wtedy, gdy idziesz ulicą w pięciu i boi się was jeden. Lecz wtedy, gdy idziesz sam, a boi się ciebie pięciu”. Na pewno siłą jest okazanie słabości, którą pogardza się w zmaskulinizowanym świecie. Pokażcie mi odważniaka opluwającego gejów, jak staje i mówi o swoich słabościach. Który z was, homofobiczne macho cwaniaki, ma na tyle odwagi, żeby wyznać swoją wrażliwość i emocjonalność? Nie musicie odpowiadać. Odpowiedź jest prosta jak Trasa Łazienkowska: ŻADEN. Jesteście słabi jak myszki za piecem. Silny był Dominik, bo miał odwagę być sobą. Zapłacił za to najwyższą cenę. Odpowiedzcie sobie sami, czy starczyłoby wam na to waszej pustej siły.  

Je suis Dominik.

Łukasz Wójcicki

Z cyklu: czat na początek wieku – męskość vol.1

– Co cię do cholery tak wzięło, żeby się plątać w te “wzorce męskości”? Co żeś się tak zawziął?

– Jak to? Nie rozumiem…
Naprawdę nie wiem, o co mu chodzi.

– Wiesz, nie jestem jakimś maniakiem fejsbuka, ale co i rusz widzę twoją gębę, jak znowu paple o “męskości” i “stereotypach płci”. Coś cię ugryzło? Źle ci?

Zatkało mnie, serio! Nie znamy się dobrze, a ten mi tu tak z grubej rury. Staram się zachować zimną krew. Mówię:

– No, jeśli mam być szczery, to źle. Mówię o tym, z czym mi niewygodnie, co w moim odczuciu zasługuje na zmianę, bo w aktualnej formie nie działa. Szkoda, że wg ciebie to “paplanina”, bo ja swoich wypowiedzi tak nie traktuję.

– Co ty pierdolisz? Że niby męskość nie działa? Kurwa, co za język, hahahaha. Jak to “nie działa”? Moim zdaniem, ma się świetnie i wszystkie te brednie o “zmierzchu tradycyjnej męskości” i “dekonstrukcji ról społecznych”, to jakiś cholerny bełkot lewackiej propagandy! W dupach wam się poprzewracało, że zacytuje Nadszyszkownika Kilujadka. Chcielibyście rozwalić porządek społeczny i wprowadzić te swoje “metroseksualne” rządy!

Normalnie, mentalnie, opada mi kopara! Ale nie daję się zbić z pantałyku, wchodząc powoli w narrację <sic!> mojego rozmówcy. Mówię:

– “Metroseksualne” rządy? W życiu o czymś podobnym nie słyszałem, hahaha. Brzmi ciekawie, mam nadzieję, że mnie oświecisz. A co do “bełkotu lewackiej propagandy”, to nie do końca mogę się z tobą zgodzić. Bo o ile zgoda co do “lewackiej propagandy”, to “bełkotem” absolutnie bym tego nie nazwał. Każda ideologia ma swoją propagandę. W tym przypadku idę z nią ramię w ramię, bo uważam, że tak pogardzany przez ciebie “zmierzch tradycyjnej męskości” i wykpiwana “dekonstrukcja ról społecznych” to fakty, przed którymi nie ma już ucieczki. I zamiast chować się w Szuflandii wycierając sobie mordę Kilkujadkiem, może czas pogodzić się z wiatrem zmiany i zobaczyć, co ze sobą niesie. 

– No nie, litości! Sugerujesz, że w obawie przed zmianą nie chcę przyjąć twojego punktu widzenia?! Mylisz się, to nie jest strach przed takimi karłami rewolucji jak ty, tylko obawa, że robicie wodę z mózgu młodym ludziom a potem trzeba ich prostować.

Prostować? wtf?…
Odpowiadam:

– Nie, twierdzę, że takie kurczowe trzymanie się jednej normy, jest niczym innym jak obroną przed nowym, nieznanym. Ja tego nie wymyśliłem, to prawda stara jak świat długi i szeroki, że lepszy mąż pijak niż niewiadoma, która stoi za rozstaniem. To jedna strona medalu. Druga, że skoro gadamy o męskości, to trudność w pogodzeniu się z utratą pewnych przywilejów, statusu społecznego i władzy, które sumują się w “byciu (prawdziwym) mężczyzną”. A poza tym, wolę być karłem takiej rewolucji, niż dziadem borowym stęchłego status quo.

– Hahaha, nie bądź śmieszny! To jest właśnie to! Wmawiasz mi, że jestem nieszczęśliwy we własnej skórze. Gówno prawda! Jakie przywileje? Że jak co do czego, to ja muszę wnieść szafę na ósme piętro? Jaki status społeczny? Że jestem nikim? Żadnym “ekspertem”, których tak uwielbiacie, ani politykiem. Jaka władza? Że tylko w domu mam cokolwiek do powiedzenia, albo że baba mnie rozstawia po kątach? Wróć na ziemię, karzełku!

Ręce mi już zdążyły opaść do ziemi i jestem bliski tłuczenia czołem o blat biurka. No więc jeszcze raz próbuję:

– Ok, mówiłem to już setki razy podobnym tobie ignorantom, że sprowadzanie feminizmu do wnoszenia szafy na któreś-tam piętro, jest krzywdzącym uproszczeniem. To, jakby mówić, że w obuwniczym są tylko klapki. Poza tym, niczego ci nie wmawiam, mówię jak jest, a że to bolesna prawda to nic na to nie poradzę. Warto przejrzeć na oczy i dostrzec, że socjalizacja na mężczyznę oznacza lepsze płace, bezpieczeństwo w przestrzeni publicznej, uprzywilejowanie w religii, większa swoboda w obyczajach, czy stosunkowo niewielkie narażenie na molestowanie i przemoc seksualną. Nie wiem kogo masz na myśli pisząc o ekspertach, których rzekomo uwielbiamy. Po pierwsze, każda strona sceny politycznej ma swoje osoby eksperckie, a po drugie, tutaj nie trzeba być żadnym ekspertem ani ekspertką, żeby zobaczyć rażącą podwójność standardów stosowanych w stosunku do mężczyzn i pozostałych osób. I wreszcie, nie jest tak, że jesteś bezwolny w domu. To oczywiście nie jest czarno-białe, ale masz wpływ na tę sytuację. Inna sprawa, to że w domu można być potulnym i podporządkowanym, a na zewnątrz terroryzującym tyranem.

– Rzygać mi się chcę jak to czytam… “socjalizacja na mężczyznę”, buahahaha! Zlituj się! Facetem albo się rodzisz, albo nie! Te wasze z dupy teorie o “płci społeczno-kulturowej” to odwracanie kota ogonem. Pewne cechy ma się w genach: siła, odwaga, wytrzymałość, agresja, uporczywe dążenie do celu itp. Każdy facet to ma, ale z jednych trzeba to wydobyć, innym to przychodzi z łatwością. Ja też nie od razu byłem twardy i zdecydowany. Lata treningu mnie tego nauczyły. W taki sposób rozumiem “socjalizację na mężczyznę”, tu się zgodzę. Mężczyzną się rodzisz, ale potrzebujesz męskiej ręki, która cie poprowadzi i wykuje z ciebie prawdziwego faceta. Najłatwiej być lamusem, mieć dwie lewe ręce i chować się za mamusią w kryzysowej sytuacji, ale długo na takim wózku nie zajedziesz. Świat nie jest dla mamisynków, tylko dla kolesi, dla ludzi, którzy wiedzą, czego chcą od życia i nie uginają karku pod naporem przeciwności. Inaczej giniesz, zostajesz wdeptany w masę, która gówno znaczy i służy jako podkład pod autostrady i mięso wyborcze.

Pierdolę, mam ochotę pobiec do niego i go przytulić, bo to straszne żyć pod taką presją…

Jak chcesz rzygać, to nie czytaj dalej, bo nie zamierzam zmieniać “smaku” mojej wypowiedzi. Z tego, co piszesz, wyziera smutna i przygnębiająca rzeczywistość… Przejebane masz, że musisz tak niestrudzenie naginać się do wyimaginowanych norm męskości, dopasowywać się do bezlitosnego gorsetu zachowań i reakcji, których od ciebie oczekują, jako od mężczyzny. Być może nigdy się nad tym bardziej nie zastanawiałeś bo przyjmowałeś to za coś ”oczywistego”, co było, jest i będzie, bo w takim trybie funkcjonował twój dziadek, funkcjonuje twój ojciec, twoi koledzy i ich koledzy. Jesteś zanurzony w tym przekonaniu jak w akwarium: wszędzie dookoła woda, ale zamiast wody jest patriarchat, który ci dyktuje jak ma wyglądać twoja męskość. Ten filtr “prawdziwej męskości” jest przezroczysty, bo jest z tobą od momentu, kiedy stwierdzili, że masz fiuta…

– OK, fakt, nie zastanawiałem się nad tym w takim kontekście, ale to niemożliwe, kurwa, że ta męskość to jakiś jedynie obraz, obsrany fantazmat kulturowy! Parafrazując Grubsona: “ojca oszukasz, matkę oszukasz, ale biologii nie oszukasz”. Twoim zdaniem natura ma tu chuj do gadania?

c.d.n.

Feminizm po męsku

(Polemika z J.A. McCarroll)

Przeczytałem w Codzienniku dwa teksty nt. doli i niedoli męskiego feminizmu i postanowiłem dodać od siebie dwa grosze. J.A. McCarroll w swoim tekście “Język męskiego feminizmu” pisze, że pobłażamy facetom feministom ciesząc się, że byli na tyle łaskawi, aby nie używać swojej przewagi fizycznej w budowaniu relacji i pozycji społecznej. Tym samym, utrwalamy wzorzec uprzywilejowanego samca, który łaskawie raczył nie stłuc baby, ani nie ubliżyć gejowi. 

McCarroll pisze: “[…]poprzeczka dla męskich sojuszników feminizmu jest ustawiona okrutnie nisko. W porównaniu do poświęceń i aktów odwagi w codziennej walce kobiet czy społeczności LGBTQ, wobec których oczekuje się, że osiągną coś w kwestii równości i sprawiedliwości, od mężczyzn wymaga się zwyczajnie, aby nie kupowali ludzi, nie wykorzystywali ich fizycznie, czy nie gwałcili. Fakt, że jest to brane za postęp, pokazuje jak wiele jest jeszcze do zrobienia[…]” i ma racje. Z drugiej strony, McCarroll w zasadzie skupia się na sile mężczyzny, a nie każdy facet jest osiłkiem i pewnym siebie sukinsynem. Znam wielu mężczyzn, którzy z trudem wpisują się w tradycyjny model “prawdziwego mężczyzny”. Co więcej, część z nich jest feministami i nie robią z tego żadnego halo. 

Faktem jest, że przez ostatnie tysiąclecia, mężczyzna był symbolem opresji kobiet i wszystkich słabszych, których mógł sobie łatwo podporządkować wykorzystując do tego przewagę fizyczną. Zatem, nieprzyzwyczajeni i nieprzyzwyczajone do wizerunku faceta zabiegającego o prawa kobiet i mniejszości, stającego ramię w ramię z kobietami walczącymi o prawa reprodukcyjne i równość, wydaje nam się, że na naszych oczach dokonuje się cud. Tym “cudem” jest tzw “feminista”. Dzięki temu, że taka postawa wśród mężczyzn nie jest popularna (chociaż ostatnio coraz bardziej jest), łatwo jest nam feministę wyłowić z tłumu i oklaskiwać. Nie dlatego, że chcemy utrzeć nosa feminstkom, ale docenić przemianę społeczną. 

Zmieniają się wzorce płciowe, role społeczne, trendy kulturowe. W dyskursie publicznym, coraz częściej pojawiają się słowa klucze jak: “gender”, “tożsamość płciowa”, “nowy mężczyzna”, “queer”, “trans”. Pojawiają się w różnych kontekstach, nie zawsze pozytywnych, ale są częścią debaty publicznej. Są tematami w prywatnych rozmowach, konferencjach, pogawędkach, wystąpieniach, seminariach etc. Mimo to, zagadnienie zmieniających się wzorców płciowych nadal jest świeże i cały czas facet na babskiej barykadzie jest zjawiskiem. I być może ciągle jeszcze na tyle unikatowym, że każdy przejaw męskiej solidarności z kobiecymi ruchami witamy z przesadnym entuzjazmem. Tak, jak byśmy chciały i chcieli nacieszyć się tym faktem jak najdłużej się da. Jak by ta nieadekwatna radość miała zmotywować i zachęcić kolejnych mężczyzn do wstąpienia w szeregi feministów. Cholera wie, kiedy znowu jakiś facet dumnie poniesie sztandar z wymalowaną na nim cipką. 

Oczywiście, niesie to ze sobą zagrożenia i nadzieje. Te pierwsze, że feminiści nie będą potrafić zdystansować się do swojej postawy zawłaszczając dorobek tysięcy kobiet ciężko pracujących przez stulecia na dzisiejsze zdobycze cywilizacyjne. Kolejna kobieta czy dziewczyna nazywająca siebie feministką nie zrobi takiego wrażenia jak koleś, który będzie piał o swoim feminizmie. Podobnie, jak nie robi już wrażenia news o nowo powstałej restauracji w mieście, chyba że jest to restauracja wegańska. Wynika to z utrzymującej się przez długi czas zachwianej proporcji. Jeśli rodzimy i wychowujemy się w autorytarnym systemie, w którym niewiele nam wolno ponad wysławianie wodza, to każdy przejaw wolności wywołuje w nas euforię. Kolejny urzędnik państwowy na straży opresji jest dla nas przezroczysty, ale kolejny buntownik wypełnia nasze serca nadzieją na zmianę. 

Nadzieja jest drugą stroną medalu. Potrzebujemy więcej mężczyzn działających na rzecz równości i solidaryzujących się z dążeniami kobiet i mniejszości na rzecz przeciwdziałania przemocy i dyskryminacji. Nie musimy nazywać się “feministami” stając w szranki z patriarchatem, kapitalizmem, czy opresyjnymi – kulturą i obyczajem. Wystarczy, że będąc mężczyznami, pokazujemy naszą niezgodę na nierówne traktowanie kobiet, na mowę nienawiści wobec osób LGBTQ, na przemoc wobec słabszych, czy na uprzedzenia dyktowane tradycją. Wystarczy, że nie będziemy zapominać o dorobku kobiet i wysiłku setek organizacji kobiecych, dzięki którym żyjemy w demokratycznej rzeczywistości.

Noah Berlatzky z “The Atlantic”, przywołany w tekście Jake’a Flanagina “Czy mężczyzna może być feministą?” stwierdza: “[…]marzenia o mężczyznach ratujących kobiety to zwyczajnie kolejna forma mizoginii – co, szczególnie w tym przypadku, okazuje się krokiem w tył. Mizoginia więzi każdego. Kiedy nazywam się feministą, nie robię tego z myślą o ratowaniu kobiet. Robię to bo, moim zdaniem, dla mężczyzn ważne jest zauważenie, że oni sami nie będą wolni dopóty, dopóki wolne nie będą kobiety”. Jeśli uwaga skierowana na mężczyzn-feministów ma przynieść upragnioną wolność kobietom i mężczyznom, daję jej zielone światło. Jednocześnie uprzedzam panowie, że wywyższanie się z tytułu bycia “feministą”, nie przyniesie nic dobrego. Nie zapominajmy, że w tej grze stawką nie jest nasz prywatny interes, ale wolność i równość ludzi.

Moja męska macica

No nie, dosyć już tego! Czy my żyjemy w świeckim kraju, czy w świętojebliwym? Chce się krzyczeć za kobietami: „Katolicy wara od naszej macicy!”. Tak, od mojej też! Wara od mojej męskiej mentalnej macicy, która jednoczy się ze wszystkimi kobiecymi macicami na całym świecie. Już czytam w myślach te zgryźliwe i wulgarne komentarze na prawicowych portalach i forach. Katolickie trole już zacierają ręce. Tak, mam macicę zamiast mózgu i jajniki w miejscu jaj! I bardzo się z tego cieszę. Wolę mieć macicę-mózgownicę niż trol-gąbkę zamiast mózgu. Jeżeli moja mózgo-macica pozwala mi krytycznie myśleć o konserwatywnych i katolickich ograniczeniach praw ludzi, rozumieć równość kobiet i mężczyzn, czy zabiegać o prawa kobiet do decydowania o swoim ciele i prawach reprodukcyjnych, to wolę mieć taką macicę choćby zamiast całego mózgu niż worek trocin pod czaszką po wyciosanym krzyżyku.

Ciekawe czy pan Terlikowski i inni apologeci „niepoczętego życia” równie ochoczo namawialiby swoje żony, matki i córki do rodzenia dziecka z gwałtu albo mając wiedzę, że urodzi się w ciężkim stanie i przez całe życie będzie skazane na swoich opiekunów/ki. Przy czym los kobiety rodzącej będzie im zupełnie obojętny. Nie będzie miało znaczenia, czy przy porodzie straci życie, czy może „tylko” wzrok. Wszyscy ci „obrońcy życia” z panami z Konferencji Episkopatu Polski na czele szybko i lekko formułują sądy nt. kobiet i ich decyzji reprodukcyjnych, bo sami nigdy nie byli w takiej sytuacji i nie mają bladego pojęcia, jak może czuć się kobieta, której odbiera się prawo do decydowania o swoim ciele. Mężczyznom historia nie zgotowała takiego losu, żeby kiedykolwiek musieli obawiać się o swoje decyzje dotyczące ich ciał.

Ciało kobiety należy do niej i tylko do niej. Żaden urzędnik ani reprezentant jakiejkolwiek wiary, w tym katolickiej, nie będzie mówił kobiecie, jak i kiedy ma rodzić. Wara panowie politycy i księża od kobiecych brzuchów. Zajmijcie się swoimi penisami i przyrodzeniem swoich kolegów, skoro tak bardzo musicie ładować łapy w czyjeś ciało. Na tym się znacie, bo macie z tym do czynienia na co dzień, wtykając je w nie swoje sprawy. Czas zasunąć rozporki i zostawić kobietom to, co kobiece, a zająć się tym, co męskie. Czyli np. przemocą wobec kobiet i osób nieheteronormatywnych, bo to wybitnie sprawa dotycząca mężczyzn. Wystarczy spojrzeć na pierwsze z brzegu statystyki, żeby szybciutko stwierdzić, że miażdżąca większość sprawców przemocy w ogóle (łącznie z tą wobec innych mężczyzn) to właśnie mężczyźni. Czyli jest co robić. Zajmować się chłopakami i mężczyznami, żeby nie stosowali przemocy, nie gwałcili i nie molestowali. Czas na przemianę społeczną, w której macie do odegrania ważną rolę, a nie pouczanie kobiet, co mają robić ze swoimi ciałami. One doskonale już wiedzą, co mają z nimi zrobić. Nie wasza panowie w tym głowa. O nie!

A skoro mowa o „obronie życia”, to tak, jak gorliwie zabiegacie o zarodek zlepionych komórek w ciele kobiety, najwyższy czas zając się faktycznym życiem, które jest głodne, potrzebuje relacji, schronienia i wyprawki do szkoły. Nazywacie się ruchem „pro-life”, a tymczasem bardziej trafna nazwa była by „anty-life”. Interesuje was życie, ale głównie to niepoczęte, bo się nie domaga jedzenia, ubrania, bliskości, ani dachu nad głową. To poczęte życie to już kłopot. Nie bardzo wiadomo, co z nim zrobić. Ewentualnie wybudować mu kolejny dom dziecka i zaserwować mu życie w alienacji, z poczuciem winy i frustracji, które w dorosłym życiu zamieni na przemoc krzywdząc innych albo siebie. Ale to odległa pieśń przyszłości, którą niewygodnie się słucha, dlatego aby ją zagłuszyć, lepiej zająć się „nienarodzonymi”. Wg danych NIK, w Polsce mamy 353 domy dziecka, w których przebywa 25 tysięcy dzieci i młodzieży. To tyle, co mniejszości romska, rosyjska i litewska razem wzięte!

Wg Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, w Polsce w podziemiu aborcyjnym wykonuje się ponad 100 tysięcy aborcji. Na nieszczęście dla kobiet, odbywa się to nierzadko w towarzystwie strachu i w „polowych” warunkach. Na szczęście w ogóle się odbywa. Jest taka możliwość, czy to aborcji medycznej, czy farmakologicznej lub ziołowej, powszechnie dostępnej. Na szczęście, bo to oznacza, że w domach dziecka nie ma 125 tysięcy niechcianych dzieci, „tylko” o sto tysięcy mniej. Ale dla kościoła i organizacji katolicko-narodowych to i tak nie ma znaczenia, bo to nie oni, ani nie one będą się tymi osieroconymi dziećmi zajmować. Za to „obrońcy życia” pójdą strugać krzyżyki i pikietować pod sejmem, tocząc bój o garść komórek, którymi, tfu, dzięki bogu, nie trzeba się zajmować inaczej, jak zmontowaniem baneru ze zdjęciem garmażerki i fotką ulubionego lekarza z chrześcijańskim sumieniem.