(Polemika z J.A. McCarroll)
Przeczytałem w Codzienniku dwa teksty nt. doli i niedoli męskiego feminizmu i postanowiłem dodać od siebie dwa grosze. J.A. McCarroll w swoim tekście “Język męskiego feminizmu” pisze, że pobłażamy facetom feministom ciesząc się, że byli na tyle łaskawi, aby nie używać swojej przewagi fizycznej w budowaniu relacji i pozycji społecznej. Tym samym, utrwalamy wzorzec uprzywilejowanego samca, który łaskawie raczył nie stłuc baby, ani nie ubliżyć gejowi.
McCarroll pisze: “[…]poprzeczka dla męskich sojuszników feminizmu jest ustawiona okrutnie nisko. W porównaniu do poświęceń i aktów odwagi w codziennej walce kobiet czy społeczności LGBTQ, wobec których oczekuje się, że osiągną coś w kwestii równości i sprawiedliwości, od mężczyzn wymaga się zwyczajnie, aby nie kupowali ludzi, nie wykorzystywali ich fizycznie, czy nie gwałcili. Fakt, że jest to brane za postęp, pokazuje jak wiele jest jeszcze do zrobienia[…]” i ma racje. Z drugiej strony, McCarroll w zasadzie skupia się na sile mężczyzny, a nie każdy facet jest osiłkiem i pewnym siebie sukinsynem. Znam wielu mężczyzn, którzy z trudem wpisują się w tradycyjny model “prawdziwego mężczyzny”. Co więcej, część z nich jest feministami i nie robią z tego żadnego halo.
Faktem jest, że przez ostatnie tysiąclecia, mężczyzna był symbolem opresji kobiet i wszystkich słabszych, których mógł sobie łatwo podporządkować wykorzystując do tego przewagę fizyczną. Zatem, nieprzyzwyczajeni i nieprzyzwyczajone do wizerunku faceta zabiegającego o prawa kobiet i mniejszości, stającego ramię w ramię z kobietami walczącymi o prawa reprodukcyjne i równość, wydaje nam się, że na naszych oczach dokonuje się cud. Tym “cudem” jest tzw “feminista”. Dzięki temu, że taka postawa wśród mężczyzn nie jest popularna (chociaż ostatnio coraz bardziej jest), łatwo jest nam feministę wyłowić z tłumu i oklaskiwać. Nie dlatego, że chcemy utrzeć nosa feminstkom, ale docenić przemianę społeczną.
Zmieniają się wzorce płciowe, role społeczne, trendy kulturowe. W dyskursie publicznym, coraz częściej pojawiają się słowa klucze jak: “gender”, “tożsamość płciowa”, “nowy mężczyzna”, “queer”, “trans”. Pojawiają się w różnych kontekstach, nie zawsze pozytywnych, ale są częścią debaty publicznej. Są tematami w prywatnych rozmowach, konferencjach, pogawędkach, wystąpieniach, seminariach etc. Mimo to, zagadnienie zmieniających się wzorców płciowych nadal jest świeże i cały czas facet na babskiej barykadzie jest zjawiskiem. I być może ciągle jeszcze na tyle unikatowym, że każdy przejaw męskiej solidarności z kobiecymi ruchami witamy z przesadnym entuzjazmem. Tak, jak byśmy chciały i chcieli nacieszyć się tym faktem jak najdłużej się da. Jak by ta nieadekwatna radość miała zmotywować i zachęcić kolejnych mężczyzn do wstąpienia w szeregi feministów. Cholera wie, kiedy znowu jakiś facet dumnie poniesie sztandar z wymalowaną na nim cipką.
Oczywiście, niesie to ze sobą zagrożenia i nadzieje. Te pierwsze, że feminiści nie będą potrafić zdystansować się do swojej postawy zawłaszczając dorobek tysięcy kobiet ciężko pracujących przez stulecia na dzisiejsze zdobycze cywilizacyjne. Kolejna kobieta czy dziewczyna nazywająca siebie feministką nie zrobi takiego wrażenia jak koleś, który będzie piał o swoim feminizmie. Podobnie, jak nie robi już wrażenia news o nowo powstałej restauracji w mieście, chyba że jest to restauracja wegańska. Wynika to z utrzymującej się przez długi czas zachwianej proporcji. Jeśli rodzimy i wychowujemy się w autorytarnym systemie, w którym niewiele nam wolno ponad wysławianie wodza, to każdy przejaw wolności wywołuje w nas euforię. Kolejny urzędnik państwowy na straży opresji jest dla nas przezroczysty, ale kolejny buntownik wypełnia nasze serca nadzieją na zmianę.
Nadzieja jest drugą stroną medalu. Potrzebujemy więcej mężczyzn działających na rzecz równości i solidaryzujących się z dążeniami kobiet i mniejszości na rzecz przeciwdziałania przemocy i dyskryminacji. Nie musimy nazywać się “feministami” stając w szranki z patriarchatem, kapitalizmem, czy opresyjnymi – kulturą i obyczajem. Wystarczy, że będąc mężczyznami, pokazujemy naszą niezgodę na nierówne traktowanie kobiet, na mowę nienawiści wobec osób LGBTQ, na przemoc wobec słabszych, czy na uprzedzenia dyktowane tradycją. Wystarczy, że nie będziemy zapominać o dorobku kobiet i wysiłku setek organizacji kobiecych, dzięki którym żyjemy w demokratycznej rzeczywistości.
Noah Berlatzky z “The Atlantic”, przywołany w tekście Jake’a Flanagina “Czy mężczyzna może być feministą?” stwierdza: “[…]marzenia o mężczyznach ratujących kobiety to zwyczajnie kolejna forma mizoginii – co, szczególnie w tym przypadku, okazuje się krokiem w tył. Mizoginia więzi każdego. Kiedy nazywam się feministą, nie robię tego z myślą o ratowaniu kobiet. Robię to bo, moim zdaniem, dla mężczyzn ważne jest zauważenie, że oni sami nie będą wolni dopóty, dopóki wolne nie będą kobiety”. Jeśli uwaga skierowana na mężczyzn-feministów ma przynieść upragnioną wolność kobietom i mężczyznom, daję jej zielone światło. Jednocześnie uprzedzam panowie, że wywyższanie się z tytułu bycia “feministą”, nie przyniesie nic dobrego. Nie zapominajmy, że w tej grze stawką nie jest nasz prywatny interes, ale wolność i równość ludzi.